20 lat temu Urszula Kiermaszek wypatrywała z niepokojem przez okno swoich pierwszych klientów w nadziei, że nie zostanie wśród luster sama. Dziś to oni wypatrują jej i mają nadzieję, że po sąsiedzku uda się pominąć kolejkę oczekujących. Do niewielkich Gołkowic przyjeżdżają klientki z Holandii, Niemiec, Anglii, a nawet Palestyny, bo tutejsze fryzjerki potrafią zrobić cuda nie tylko z ich włosami ale i samopoczuciem.
Jak nie koczki to loczki
Nic nie sprawiało małej Uli większej radości, niż towarzyszenie mamie w jej wizytach u fryzjera. Zapatrzona w pracę cioci, która upinała piękne koki, ćwiczyła je potem na swoich lalkach, których głównym atrybutem musiały być długie włosy. – Ciocia Halina Ledwoń zawodu uczyła się w wodzisławskim salonie u Florentyny i Stanisława Wijów, a potem czesała całą naszą rodzinę. To u niej zobaczyłam po raz pierwszy jak robi się hennę i maluje lakierem paznokcie – mówi Urszula Kiermaszek, która sama stała się jej klientką z okazji I Komunii. – Miałam długie włosy, więc żeby mieć efektowne loki całą noc musiałam spać na wałkach. To był ważny dzień, bo właśnie przeprowadziliśmy się z Szotkowic, gdzie mieszkaliśmy u dziadków, do własnego domu w Gołkowicach – dodaje.
Pierwsi związali się z rzemiosłem rodzice pani Urszuli – Lidia i Ryszard Krancowie, którzy działali przez wiele lat w Cechu. Pan Ryszard prowadził najpierw zakład masarski w Godowie, a potem razem z żoną w Połomi. Córki nie zdecydowały się na kontynuację rodzinne tradycji. – Nam się ten zawód nie podobał. Ja wybrałam fryzjerstwo, młodsza siostra Beata została cukiernikiem a Katarzyna nauczycielką – tłumaczy pani Urszula. Zanim jednak chwyciła za grzebień i nożyczki, rodzice odkryli w niej talent muzyczny i za ich namową trafiła do szkoły muzycznej w Wodzisławiu Śląskim. Uczyła się gry na flecie poprzecznym i fortepianie, grała w zespole instrumentalnym i śpiewała w chórze. – Po podstawówce zrezygnowałam, bo zamiast kontynuować naukę w szkole muzycznej II stopnia w Rybniku, wolałam poszukać sobie salonu fryzjerskiego, w którym mogłabym zacząć naukę zawodu. Rodzicom mój pomysł nie spodobał się, ale w końcu pomogli mi załatwić praktyki – wspomina pani Kiermaszek.
Praktykowała w salonie „Kosmos” w Jastrzębiu, którego właścicielką była Danuta Saniewska-Wolanin, a uczyła się w klasie fryzjerskiej tutejszej szkoły zawodowej. Jak sama przyznaje, ćwiczyła głównie na mamie, która miała więcej cierpliwości niż dwie młodsze siostry i już jako uczennica miała sporo swoich klientów. – Hitem lat 80. były trwałe ondulacje. Pamiętam takie dni, że od rana do samego wieczora nakręcałyśmy włosy klientek na małe wałeczki, bo każda chciała wyglądać jak Aniołek Charliego. Mimo, że moda się zmieniła, cięcie na aniołka wykorzystuję do dziś, bo to perfekcyjne strzyżenie, po którym włosy świetnie się układają. W jastrzębskim salonie była fryzjerka, która właśnie tak obcinała i na niej się wzorowałam. Do dziś każda moja uczennica musi się nauczyć dobrego strzyżenia na aniołka – mówi pani Urszula, która po zdaniu egzaminów czeladniczych pracowała u swojej mistrzyni jeszcze rok. Mając 18 lat wyszła za mąż, urodziła syna Krzysztofa, potem córkę Dorotę i zaczęła myśleć o własnym zakładzie.
Fryzury pod palmami
Młodzi Kiermaszkowie po trzech latach wprowadzili się do nowo wybudowanego domu w Gołkowicach, przy którym zaczął powstawać salon. Jego otwarcie zaplanowano na 1 maja 1997 roku. – Pamiętam jak się bałam, że nikt do mnie nie przyjdzie, a ja będę siedziała sama wśród tych luster. Na szczęście jestem stąd, więc wieści o otwarciu zakładu fryzjerskiego szybko rozeszły się wśród sąsiadów. Moją pierwszą klientką była Marysia Reclik, która przychodzi do nas do dziś. Stałą klientką jest też Marysia Wierzgoń. Nie ma soboty, żeby do nas nie przyszła – wspomina pani Urszula i pokazuje zdjęcia z tamtych lat. Na nich modna wzorzysta tapeta, trzy fotele dla klientek i mnóstwo kwiatów. – Na środku salonu stały okazałe draceny i palmy, ale gdy zaczęło przybywać klientów, kwiaty zastąpiły kolejne stanowiska do pracy – dodaje fryzjerka.
Na początku pracowała sama, ale w grudniu tego samego roku pojawiła się pierwsza uczennica. Od tamtej pory wyszkoliła ich już dziewiętnaście i żadna ze zdaniem egzaminu czeladniczego nie miała najmniejszego problemu. – Zdarzało się, że siedziała z dziewczynami po godzinach po to, by je dobrze przygotować. Jak jedna z nich zaszła w ciążę to pilnowała, żeby skończyła szkołę i przystąpiła do egzaminu. Wszystkie nas zawsze wspierała – chwali panią Urszulę córka Dorota, dziś pracownica salonu.
Obie panie przyznają, że jak się pracuje przy domu, to klienci traktują nieraz zakład jak pogotowie. – Zawsze dostosowujemy się do czasu klienta i jego potrzeb, ale wszystko musi być w granicach zdrowego rozsądku. Kiedyś klient przyszedł o 6.00 rano, bo właśnie miał czas wracając z nocnej zmiany, albo towarzyszył mi w niedzielę w drodze z kościoła, bo uznał, że jestem już wolna i mogę wracać do pracy – mówi ze śmiechem pani Urszula, która w swojej firmie wprowadziła wolne poniedziałki. – Mam wtedy czas na załatwienie spraw w Cechu, urzędzie skarbowym, czy umycie okien, ale kiedy jest taka potrzeba, przychodzę do salonu, żeby czesać czy obcinać. Klientki są zawsze na pierwszym miejscu – podsumowuje pani Kiermaszek.
W tygodniu wolnego czasu nie ma zbyt wiele, bo do wieczora jest co robić w salonie, ale jak się znajdzie, obie panie najlepiej relaksują się na basenie w Gorzycach, gdzie jest jacuzzi i bicze wodne. – Gdy siadamy z Dorotą przy kawie, mamy zawsze ten sam temat. W porze obiadowej nasi panowie zaczynają już na nas surowo patrzeć, bo ileż można słuchać o fryzurach – opowiada pani Urszula i dodaje, że kuchnia jest w domu najważniejszym pomieszczeniem łączącym pokolenia. – Odkąd mój mąż Jacek przeszedł na emeryturę, zaczął nam gotować obiady. Musimy zawsze stawiać się na czas, bo dzwoni i komunikuje nam że mamy natychmiast przychodzić jeść, póki wszystko jest ciepłe. To trudne do zrealizowania, jak się ma na fotelu klientkę z farbą na włosach. Nieraz po trzecim telefonie do nas mówi: ostatni raz coś ugotowałem i wtedy się zrywamy i biegniemy do domu – mówi ze śmiechem pani Urszula. W niedziele wszyscy wspólnie pomagają w obiedzie i w ten sposób spędzają razem czas. – Mąż specjalizuje się w kuchni śląskiej, syn też świetnie gotuje, ale lubi eksperymentować. Nawet mój zięć już się przyzwyczaił do tego, że kuchnia to serce naszego domu – podsumowuje.
Jak zacinać to tylko balony
Dzieci Kiermaszków wychowywały się wśród wałków, lokówek i nożyczek. – Gdy syn był mały czesał wszystkich klientów, którzy czekali na swoją kolej. Potem przestało go to interesować i zamiast fryzjerem został policjantem. Dorota miała 4 lata, gdy otworzyłam salon, więc spędziła w nim całe dzieciństwo – mówi pani Urszula i wspomina zdarzenie, gdy do jednej z czekających w kolejce klientek podeszła jej córka i zapytała czy może ją uczesać. Pani zobaczyła małego aniołka o niewinnym uśmiechu, więc chętnie się zgodziła, ale Dorotka zamiast grzebienia wzięła do ręki temperę.
Dobrze, że mama w porę zauważyła spadające na podłogę włosy, bo nie miałaby już czego ścinać.
Dorota połknęła bakcyla szybko, ale w szkole podstawowej zakomunikowała rodzicom, że nigdy nie będzie fryzjerką bo nie zamierza pracować tak długo jak mama. Dopiero w ostatniej klasie gimnazjum zdecydowała się na technikum fryzjerskie w Jastrzębiu. Kiedy w czwartej klasie połączono klasę fryzjerską z klasą budowlańców, pani Dorota, ucząc się do matury korzystała z pomocy kolegi Kamila. Ten podszedł do sprawy bardzo serio i tak się przyłożył do roli korepetytora, że od kilku tygodni są już małżeństwem. – Ich dzieci będą wiedziały, że gdyby nie on to nie miałaby matury – mówi pani Urszula, a jej córka dodaje ze śmiechem, że nie omieszka im też wyjaśnić, że podróży poślubnej nie było, bo szefowa, ze względu na komunie, nie dała jej urlopu. – Mama jest wymagającą szefową, więc w pracy utrzymujemy dystans. Gdyby jednak nie doświadczenie zdobywane w jej zakładzie, dziś nie byłabym na takim poziomie na jakim jestem – mówi pani Dorota, która po maturze wybierała się na studia pedagogiczne, które pozwoliłyby jej uczyć przyszłe fryzjerki. – Mama dała mi ultimatum: albo studia, albo praca. Właśnie szukała fryzjerki na zastępstwo za pracownicę, która zaszła w ciążę i poszła na zwolnienie lekarskie. Wybrałam pracę u mamy i nigdy tego wyboru nie żałowałam. Dogadujemy się dobrze, choć jak jest spięcie, to iskry lecą – dodaje ze śmiechem.
Szefowa uważa, że córka świetnie sobie radzi, tylko o tym nie wie. Musi jeszcze nabrać doświadczenia nie tylko w zawodzie fryzjera, ale i w prowadzeniu firmy i ma na to sporo czasu, bo pani Urszula na emeryturę jeszcze się nie wybiera. Na razie jeżdżą razem na szkolenia, warsztaty, pokazy i targi, a marzeniem pani Doroty jest otwarcie w salonie barber shopu. – Mąż jest pierwszym modelem, na którym uczyłam się golić brzytwą. Mama twierdzi, że najlepiej to robić na balonie. Jeśli nie pęknie to znaczy, że jestem już dobrym fryzjerem – tłumaczy. W zawodzie najbardziej ceni sobie kontakt z klientami. – Jesteśmy trochę jak spowiednicy, więc trzeba umieć każdego wysłuchać i to co trzeba, zostawić dla siebie – mówi pani Dorota. Doceniają to miejscowi klienci, a także ci, którzy do salonu w Gołkowicach przyjeżdżają z Holandii, Niemiec, Anglii, a nawet Jordanii. I jeśli niebawem zaczną tu przybywać mężczyźni wyglądający jak drwale, to z pewnością nie po to, by ściąć pobliski las, ale by oddać swoje brody w ręce Aniołków pani Urszuli.
tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.