– W „Nowinach Raciborskich” z 1992 roku przedstawia się pan czytelnikom w wywiadzie przeprowadzonym przez Władysława Płonkę. Przypomnijmy kim był Bolesław Stachow 25 lat temu.
– Byłem 51-letnim artystą fotografikiem, miałem żonę Emilię oraz dwie córki. 22-letnia Anna studiowała wtedy na Uniwersytecie Warszawskim fizykę, a potem zrobiła nawet w tej dziedzinie doktorat. 13-letnia Olga, która chodziła jeszcze do szkoły podstawowej, potem też wyjechała na studia do stolicy i tam, podobnie jak starsza, została. Skończyła anglistykę i pracuje dziś w firmie consultingowej. Nawiązując do tytułów moich wystaw, Racibórz to ich miejsce urodzenia, ale nie miejsce zamieszkania. Mnie z kolei Warszawa w ogóle nie pociąga. Kiedy jadę tam w odwiedziny, najchętniej od razu wracałbym do Raciborza.
– Czy w tamtych latach można się było utrzymać z robienia zdjęć?
– Należałem wtedy do Związku Fotografików Polskich, co dawało mi uprawnienia do uprawiania tego zawodu. Prowadziłem własną firmę i żyłem z robienia zdjęć reklamowych dla różnych zakładów pracy. Dziś trudno byłoby się z takiego zajęcia utrzymać, ale w tamtych czasach nikogo to nie dziwiło. Laboratorium fotograficzne znajdowało się w moim domu i choć zarabiałem całkiem niezłe pieniądze, to wydatki na sprzęt i materiały do wywoływania zdjęć pochłaniały sporo pieniędzy. Członkowie Związku Fotografików dostawali co roku przydział filmów Kodaka i Agfy, za który oczywiście trzeba było zapłacić, a papier i utrwalacze były dostępne w Fotooptyce. Miałem wtedy japoński aparat fotograficzny Mamiya z wymiennymi kasetami, ale konkurencja była tak duża, że brat sprowadził mi ze Stanów Zjednoczonych Pentaxa. Kosztował dwa tysiące dolarów i zbierałem na niego wiele lat.
– Z których zakładów pracy przychodziły zlecenia?
– Rafako, ZEW i mleczarnia zamawiały najczęściej zdjęcia z produkcji, „Henkel” i „Mieszko” reklamowe produktów. Pamiętam też sesje zdjęciowe dla „Sprawności” i huty Baildon, w której była tak wysoka temperatura, że nieźle się spociłem. Innym razem dyrektor Muzem w Raciborzu Paweł Porwoł pozwolił mi wykorzystać zabytkowe eksponaty z muzealnych zbiorów, by zaprezentować w nich słodycze produkowane w „Mieszku”. Najgorzej wspominam pracę w ZEW-ie, który nie bez powodu nazywany był Czarną Budą. Zapylenie na produkcji było tak duże, że po powrocie do domu musiałem czyścić dokładnie cały sprzęt i wszystkie ubrania, które miałem na sobie. W Rafako zawsze musiałem mieć kask, który mi ciągle spadał i przeszkadzał w zdjęciach, więc jak nikt nie widział, pozbywałem się go. Jak pracownicy krzyczeli: zakładaj pan kask, bo Połczański idzie, to go z powrotem wkładałem na głowę, bo z szefem zakładowego BHP nie dyskutowało się.
– Rok 1992 to pana jesienna wystawa „Miejsce zamieszkania”, która jest kontynuacją wystawy z 1981 roku „Miejsce urodzenia”. Długo przygotowywał się pan do tego projektu?
– Ta wystawa była realizowana w sposób przypominający bardziej projekt filmowy, niż fotograficzny. Był scenariusz, scenopis, operator i reżyser. Pomysł był taki, żeby na jednej fotografii pokazać jak wyglądały kiedyś na zdjęciach różne miejsca w Raciborzu, które widoczne są współcześnie na drugim planie. Moje ręce, trzymające te stare zdjęcia fotografował Marek Krakowski. Część fotografii pochodziła ze zbiorów Franciszka Jasnego, inne kupowałem na targu, albo wypożyczałem z muzeum. To właśnie tam trafiły radzieckie kroniki filmowe z okresu przejęcia miasta przez armię radziecką. To była wieloletnia i żmudna praca, której uwieńczeniem była jesienna wystawa w muzeum w 1992 roku. Wśród gości wernisażu znalazł się wtedy wiceprezydent Krzysztof Bugla, Marian Zawisła, Władysław Płonka, Zenon Keller, Ryszard Kincel, Piotr Libera, a nawet doktor Stanisław Hoffmann.
– Jak pan to robił, że chodząc ulicami Raciborza zawsze pan trafiał na jakieś niecodzienne wydarzenia?
– Szczęściu trzeba sprzyjać, a ja przy sobie zawsze nosiłem aparat, więc gdy tylko działo się coś ciekawego, byłem przygotowany. Zupełnie przypadkiem, w grudniu 1979 roku trafiłem na otwarcie ulicy Długiej po jej przebudowie, a pierwszego dnia wiosny 1992 roku spotkałem przed budynkiem urzędu miasta grupę dzieci z Marzanną. Przyszły pod magistrat z nauczycielką Jolantą Zubko i krzyczały „Wiosna, panie prezydencie”. W końcu Jan Kuliga wyjrzał ze swojego gabinetu i wtedy uwieczniłem to na zdjęciu. W tym samym roku fotografowałem też spartakiadę gimnastyczną i festiwal folklorystyczny, organizowany przez Leszka Wykę, które odbywały się na raciborskim stadionie. Miejsce nie było najlepsze, bo zdarzało się, że na scenie było więcej ludzi niż na widowni. W latach 90. dwa kolejne sylwestry spędziłem na wieży kościoła farnego, bo chciałem mieć zdjęcia rynku w noworocznych fajerwerkach. Miałem taki układ z kościelnym, że mnie tam wpuszczał, ale kiedyś o mnie zapomniał i na tej wieży zostałem uwięziony. Sporo się nakrzyczałem, żeby mi tego Krzyśka ludzie sprowadzili z kluczami, ale czego się nie robi dla dobrego ujęcia?
– Wiele pana zdjęć z lat 90. pochodzi z raciborskich lokali, które powstawały w tym czasie jak grzyby po deszczu. Pamięta pan któreś z nich?
– Nie tylko pamiętam, ja mam je wszystkie obfotografowane, bo ówczesny wiceprezydent Jacek Wojciechowicz, który odpowiadał za gospodarkę, chciał wydać folder, w którym miały się zaprezentować wszystkie modne lokale w naszym mieście. Pamiętam swoje wyprawy do „Rege” w Bieńkowicach i Disco Clubu EB, który mieścił się w kinie „Bałtyk”. W tym ostatnim puszczali tak głośną muzykę, że o mało nie straciłem słuchu. Dużo spokojniej było w „Wiedeńskiej”, pierwszej restauracji o zachodnich standardach, w której dodatkowo serwowano austriackie piwo.
– Zdołano wydać ten folder?
– Tego z lokalami nie, ale dwa lata później, na zlecenie urzędu miasta i przy jego wsparciu finansowym wydałem swój pierwszy album ze zdjęciami Raciborza. Ciekawostką jest to, że wydrukowałem go w Hong Kongu, który był nie tylko konkurencyjny cenowo, ale również zapewniał jakość nieporównywalnie wyższą niż nasze krajowe drukarnie. Wysłałem im diapozytywy, a albumy w nakładzie trzech tysięcy sztuk przypłynęły potem w kontenerze statkiem do Hamburga, a stamtąd do Warszawy. To był pierwszy album Raciborza, który nasi włodarze mogli wykorzystywać w celach promocyjnych.
– Jak wypada porównanie między pracą fotografika w latach 90. a dziś?
– 25 lat temu brałem ręcznik, przerzucałem go przez plecy i podążałem za innymi na miejski basen. Tam fotografowałem kąpiących się i opalających raciborzan i nawet do głowy mi nie przyszło, by pytać ich o zgodę. Gdy robiłem zdjęcia do widokówek, ludzie cieszyli się, że zostaną na nich uwiecznieni, a w lokalach i na dyskotekach wszyscy chętnie pozowali. Kiedy Vanessa nadawała jeszcze z wieży ciśnień, jej dziennikarz Arek Ekiert dzwonił do mnie często, żebym przyjechał, bo jest piękna tęcza, albo idzie burzowa chmura. Brałem aparat do ręki i miałem świetne zdjęcia. Dziś, żeby mieć takie fotografie, musiałbym wystąpić o pozwolenie, odczekać zwyczajowe dwa tygodnie i potem umówić się na konkretny termin, bez względu na warunki pogodowe, a najlepsze zdjęcia to te zrobione z zaskoczenia, na których można uchwycić chwilę i których nie da się przewidzieć. Przechodziłem niedawno obok boiska „Trzynastki” i zobaczyłem księdza w sutannie grającego z dziećmi w piłkę. Od razu wyciągnąłem aparat i od razu podbiegła do mnie nauczycielka poinstruowana przez dyrekcję, że bez pozwolenia żadnych zdjęć na terenie szkoły robić nie można. Dochodzimy do jakiejś paranoi. Na szczęście w Opawie takie historie się nie zdarzają. Tam ludzie są o wiele bardziej otwarci, niż w Raciborzu.
– Czy dzisiejszy Racibórz jest wciąż dla pana ciekawy?
– Miasto jest coraz ładniejsze, ale najciekawsze są w nim pozostałości historyczne. Mam szczęście, że mieszkam w secesyjnej kamienicy, którą naszą wspólnota mieszkaniowa odnowiła. Takich perełek jest w tym mieście bardzo dużo. Mam taką pieszą trasę, która zaczyna się w parku, wiedzie ulicą Sienkiewicza, Bema, Basztową, Rynkiem do pomnika Matki Polki, aż po zamek. To trasa fotograficzna, którą przemierzam o każdej porze roku. Jeżdżę też na wzniesienie w okolicach Żerdzin, skąd są piękne widoki na dolinę Odry. W zależności od pór roku pojawiają się tam żniwiarze, czasami ludzie pracujący przy wykopkach, pięknie widać tam wschody i zachody słońca. Kiedyś udało mi się sfotografować kwitnące na tych polach maki. To rzadki widok i dla takich widoków warto wstawać skoro świt. A Racibórz zawsze będzie mi się kojarzył z domem, do którego wciąż chce się wracać, bo to jest moje miejsce na ziemi.
Katarzyna Gruchot
Zdjęcia wykorzystane w artykule są skromnym wycinkiem potężnego archiwum Bolesława Stachowa. Nestor raciborskiej fotografii wykonał je w 1992 roku. Wówczas w sprzedaży pojawiły się również pierwsze numery „Nowin Raciborskich”. Tytuł wrócił na lokalny rynek prasowy po 72 latach.
You must be logged in to post a comment.