Zbigniew Niemczycki zachwycał się jego trzykołowym messerschmittem podczas pikniku lotniczego w Góraszce. Rajdowiec Błażej Krupa zaprosił go do udziału w reklamie, a reżyser Sébastien Grall na plan zdjęciowy do filmu „Les Milles”. Wszystko za sprawą zabytkowych samochodów, które Brunon Fyrla kolekcjonuje już prawie 40 lat i jak sam przyznaje – popularności, bo w Warszawie wiedzą o nim więcej, niż w Radlinie.
Milicjant też człowiek
W warsztacie, gdzie kiedyś mieścił się zakład lakierniczy, dziś pan Brunon trzyma kolekcję swoich zabytkowych samochodów i motorów, puchary z zagranicznych i krajowych zlotów oraz wiele pamiątek związanych z motoryzacją. Miłość do niej dostał zapewne w genach po ojcu, który przed wojną był pierwszym kierowcą samochodu ciężarowego, zatrudnionym w wodzisławskiej filii Zakładów Tytoniowych Domsa. Pan Brunon pokazuje wiszące na ścianie zaświadczenie ukończenia kursu nauk kierowców zawodowych, wystawione 4 kwietnia 1927 roku w Krakowie Edwardowi Fyrli. Samochód, którym ojciec jeździł w pracy, pan Brunon widział tylko na zdjęciu. Pamięta za to doskonale pierwsze rodzinne auto, czyli zakupioną w 1949 roku skodę tudor, z którą łączy się pewna historia. 17-letni Brunon, nie posiadając jeszcze prawa jazdy, wykradł nocą ojcu samochód i udał się nim do koleżanki, która była na obozie w Ustroniu. Pech chciał, że na skrzyżowaniu w Skoczowie zatrzymała go milicja. Szczęście polegało na tym, że mundurowym zrobiło się chłopaka żal i do problemu podeszli po ludzku. Pouczyli i puścili. – Ponieważ samochód stał w garażu u sąsiada, sprawa wydała się dopiero po czasie, gdy ojcu nie zgadzał się stan paliwa – wspomina ze śmiechem pan Brunon.
Kiedy podejmował decyzję o tym w jakim kierunku będzie się dalej kształcić, wcale nie było takie pewne, że wybierze motoryzację. – Chodziłem wtedy do ogniska plastycznego i dużo rysowałem. To była moja pasja, ale ostatecznie wygrały samochody. Po skończonej szkole zawodowej zacząłem pracować w wodzisławskiej Spółdzielni Wielobranżowej jako lakiernik samochodowy, a w 1970 roku otworzyłem w Radlinie własny zakład, który prowadziłem aż do emerytury – tłumaczy, a ja oglądam próbki jego talentu prezentowane w warsztacie. Największe wrażenie robi frontalna ściana byłej lakierni, na której pan Brunon namalował krajobraz z perspektywy szosy, którą odjeżdżają jego zabytkowe samochody. Umieszczonych na fotografiach: ify, citroena i bmw, nie ma już w dzisiejszej kolekcji, ale na zawsze pozostaną w jego pamięci. U Fyrli każdy samochód ma swoją teczkę z dokumentacją i album ze zdjęciami, w którym krok po kroku pokazana jest historia jego renowacji, a potem sukcesów na zlotach, uwieńczonych licznymi dyplomami i pucharami. Jest to też historia pasji, dzięki której kolekcjoner z Radlina zwiedził wiele ciekawych miejsc i poznał wielu ciekawych ludzi.
Skrzydlate samochody
Pierwszym nabytkiem pana Brunona był citroen BL11 z 1937 roku. Ulubiony model gangsterów, który dzięki przedniemu napędowi i świetnemu rozkładowi masy stawał się niedościgniony w mieście, był również używany przez polski Urząd Bezpieczeństwa. – Kupiłem go w bardzo dobrym stanie i nie musiałem poddawać renowacji, dlatego dopiero odnawiając następny, popełniłem wiele niewybaczalnych błędów – tłumaczy pan Fyrla.
Tym następnym było bmw AM4 z 1934 roku, które kolekcjoner restaurował trzy lata. – Robiłem to pierwszy raz i użyłem przy renowacji wielu nieoryginalnych części. Okazało się, że miałem też błędy w dokumentach, bo poprzedni właściciel napisał, że to model 309. Z takim opisem pojechałem nim w 1981 roku na zlot do Gliwic. Tam moje błędy od razu zauważono i dostałem opis samochodu po niemiecku, z którego wynikało, że to bmw AM4. Mimo tych wszystkich wpadek i tak otrzymałem trzecią nagrodę – mówi o początkach swej pasji pan Brunon.
Inauguracja kolejnego zabytkowego automobilu, tym razem adlera 10, miała miejsce w 2003 roku na pikniku lotniczym, który organizował co roku w podwarszawskiej Góraszce Zbigniew Niemczycki. Ze względu na charakter imprezy, pan Brunon zabrał ze sobą dwa samochody związane z lotnictwem: adlera i messerschmitta. Adler z roku 1939, z racji kształtu nadwozia, z profilu nawiązującego do przekroju lotniczego skrzydła, uznawany był za jeden z najlepiej skonstruowanych samochodów pod względem aerodynamicznym. Trzy takie samochody są w Niemczech, jeden w Belgii a ten jedyny w Polsce jest w posiadaniu pana Fyrli. – Kupiłem go w Sosnowcu i odnawiałem 10 lat, bo nie dość, że był w stanie ruiny, to jeszcze nie mogłem nigdzie dostać części do niego. Podobno wyprodukowano tylko 5295 sztuk, a w tej odmianie nadwozia tylko 200. Sama skórzana tapicerka kosztowała 12 tysięcy. Z muzeum w Osnabrucku, w którym stoi jeden egzemplarz, przysłali mi zdjęcia, na podstawie których mogłem odtworzyć, m.in. kolor karoserii – wyjaśnia kolekcjoner. Gdy przywiózł go do domu, żona załamała ręce, bo nie przypuszczała, że z tej kupy złomu powstanie kiedyś auto, którym do ślubu pojedzie ich wnuczek Jakub. Piękno unikalnego automobilu docenił też Polski Związek Motoryzacyjny, który wyróżnił go tytułem Samochód Roku 2002. W nagrodę pan Brunon pojechał nim na zlot do Finlandii.
Oczkiem w głowie kolekcjonera jest też messerschmitt KR 200 z 1955 roku, jeden z dwóch takich egzemplarzy w Polsce. – Po wojnie fabryka samolotów Messerschmitta, produkująca przede wszystkim sprzęt dla wojska, ratowała się przed kryzysem wprowadzając na rynek tzw. mobil. Trzykołowy pojazd z silnikiem motocykla przypominał kabinę samolotu, która w samochodzie otwierała się w taki sam sposób. To był tandem, w którym pasażer siedział za kierowcą. Maksymalnie mógł rozwinąć 90 km/h, a ważył 221 kilogramów – tłumaczy pan Fyrla i prezentuje wiszący obok oryginalny plakat firmy Messerschmitt, reklamujący rodzinnego mobila, którym kieruje kobieta, a za nią siedzi dwójka dzieci.
Jak zostać szoferem francuskiego komendanta
Największą gwiazdą w kolekcji pana Brunona jest renault primaquatre z lat 30. XX wieku. – Kupiłem je w Mikołowie w 1983 roku. Na Śląsk trafiło z Warszawy, gdzie jeździło wcześniej jako taksówka. Jego renowacja trwała trzy lata, a ponieważ wszystkie szyby okazały się oryginalne, samochód musiał być podczas wojny dobrze „zamurowany” – opowiada pan Brunon.
Po raz pierwszy renault pojawiło się na planie filmowym w 1991 roku w dramacie Edwarda Bennetta „Kobieta na wojnie”. Kolejny raz wypożyczono je cztery lata później do filmu o francuskim obozie internowanych z czasów II wojny światowej, kręconym w Polsce. – Zagrałem kierowcę komendanta obozu i spędziłem na planie trzy dni. Po tej przygodzie został mi pamiątkowy francuski mundur i zdjęcia – opowiada pan Brunon, który dzięki zabytkowej renówce poznał również rajdowca Błażeja Krupę, występując w przygotowywanej przez niego reklamie.
Piękną, opływową karoserię w kolorze śliwki docenili nie tylko filmowcy. Właściciel umieścił na niej pamiątkowe znaczki z licznych wygranych rajdów. – Najważniejszy jest ten z 1989 roku, który odbywał się na Węgrzech. Zdobyliśmy tam trzy najważniejsze nagrody i to było najodleglejsze miejsce, w które wyruszyłem tym samochodem, oczywiście na lawecie, bo na kołach pokonuję trasy tylko do stu kilometrów – wyjaśnia pan Fyrla i dodaje, że na co dzień ze swojej kolekcji jeździ jedynie amerykańskimi limuzynami, choć słowo „jazda” nie oddaje chyba w pełni ich możliwości.
Oldsmobil tornado, jedyny egzemplarz w Polsce z silnikiem diesla, naszemu bohaterowi był po prostu pisany. – Gdy znalazł się w moim warsztacie od razu wpadł mi w oko i zasugerowałem właścicielowi, że gdyby chciał go sprzedać, byłbym zainteresowany. Po 14 latach pojawił się u mnie jego spadkobierca. Okazało się, że właściciel auta w testamencie zrobił zapis, w którym wyjaśniał komu zaoferować samochód – tłumaczy pan Fyrla, a ja podziwiam tapicerkę w wiśniowym welurze łączoną ze skórą i drewniane wstawki w desce rozdzielczej. – Nimi się nie jeździ tylko pływa, jak jachtem po wodzie. Świetnie się nadają na nasze pofrygowane drogi – wyjaśnia pan Fyrla i pokazuje nam stojącego obok lincolna z 1984 roku. Limuzyna ma automatyczną skrzynię biegów, elektrycznie sterowane szyby, lusterka, przednie siedzenia i mnóstwo innych luksusowych dodatków, ale ja wpadam w zachwyt dopiero gdy właściciel otwiera bagażnik. Zmieściłyby się w nim bez problemu dwie dorosłe osoby, nie mówiąc już o całych workach zakupów. Zresztą gdyby pan Brunon zabrał swoją flotą na wycieczkę całą rodzinę: żonę, trzy córki z mężami, dwóch wnuków i cztery wnuczki, to zmieściliby się jeszcze znajomi i sąsiedzi. Jest też szansa, że po takim przejeździe stałby się równie popularny w Radlinie, co w stolicy.
tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia archiwum Brunona Fyrli, Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.