Kiedy wzięła do rąk skrzypce, spełniła marzenie swego ojca, a kiedy zamieniała je na nożyczki i grzebień, mogła nareszcie spełnić własne. Dziś, to co jej w duszy gra, pani Iwona przelewa na pomysły, które realizuje w salonie odziedziczonym po rodzicach. I robi to z fantazją godną wirtuoza.
Najpiękniejsze lalki mają długie włosy
Jej najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa krążą wokół lalek, które były nieodłącznym atrybutem zabaw w rodzinnym domu w Mszanie i salonie fryzjerskim rodziców w Wodzisławiu. – W czasach, kiedy byłam dzieckiem ani ja, ani moja starsza siostra Jadzia, nie miałyśmy lalek z włosami, tylko takie zwykłe, gumowe. O innych mogłyśmy jedynie marzyć i patrzeć na nie, gdy trafiały do naprawy do salonu taty, który robił też treski i peruki. W końcu doszył mojej gumowej lalce długie, czarne włosy. Byłam szczęśliwa, że mogłam ją czesać – wspomina pani Iwona, która właśnie wtedy, wraz z pierwszymi eksperymentami na włosach lalki połknęła bakcyla fryzjerstwa.
Zawód, którego rodzice zaczęli się uczyć jeszcze podczas wojny, szybko stał się rodzinną pasją. Losy pochodzącej z Turzyczki Florentyny i mieszkającego w Mszanie Stanisława, którzy uczyli się fryzjerstwa w Wodzisławiu, w końcu musiały się przeciąć. Stało się to za sprawą siostry pani Florentyny – Pelagii, która ich ze sobą poznała. Później była wspólna praca najpierw w zakładzie, który pan Stanisław Wija przejął po mistrzu Krydze, a później we własnym, przy ul. Głowackiego. – Mieszkaliśmy w wybudowanym przez ojca domu w Mszanie, skąd rodzice dojeżdżali do zakładu w Wodzisławiu. Wynajmowali go w budynku, który udało się później tacie odkupić i z tego powodu, gdy byłam w szóstej klasie szkoły podstawowej przenieśliśmy się do Wodzisławia – opowiada pani Iwona i dodaje, że wraz z przeprowadzką musiała się pożegnać z wszystkimi lalkami, których mama nie pozwoliła jej ze sobą zabrać.
Jej starsze rodzeństwo: siostra Jadwiga i brat Ireneusz poszli w ślady rodziców i wybrali fryzjerstwo, dzięki czemu najmłodsza córka mogła realizować marzenie swojego ojca o zostaniu muzykiem. – W wieku 7 lat rozpoczęłam grę na skrzypcach, skończyłam średnią szkołę muzyczną w Rybniku i na szczęście nie dostałam się na studia – mówi ze śmiechem pani Witaszak, która pierwszą pracę podjęła w ognisku muzycznym w Wodzisławiu, ucząc gry na fortepianie. – Rytmika, którą prowadziłam w czterech przedszkolach bardzo mi się podobała, ale indywidualne zajęcia z uczniami w ognisku to nie była praca dla mnie. Tak się męczyłam, że po urlopie wychowawczym postanowiłam tam nie wracać – podsumowuje.
Kuchenne cięcia
Przeprowadzka do Wodzisławia była pierwszym krokiem pani Iwony w kierunku dorosłości, a ta nieodłącznie kojarzyła się z fryzjerstwem. – Kiedy chodziłam do siódmej klasy szkoły podstawowej modne były obcięcia na tzw. małpkę. Zaproponowałam wtedy mojej koleżance Hance Maniście, że mogę ją tak obciąć. Od razu się zgodziła, a ja przybiegłam do zakładu, żeby dziewczyny pokazały mi jak to zrobić. Ku mojemu zdziwieniu, fryzura wyszła całkiem dobrze, dzięki czemu zaczęłam obcinać inne koleżanki – wspomina pani Witaszak. W liceum przychodziła do niej już cała klasa, ale przełomem okazał się wyjazd z rodzicami na konkurs do Poznania. Tam zobaczyła, że startują w nim fryzjerki w jej wieku i nagle zrozumiała, że powinna stać tam gdzie one. Ze swoimi marzeniami z nikim się nie dzieliła, ale rodzice od dawna wiedzieli, że jej prawdziwym powołaniem jest fryzjerstwo. Zachęcali więc do wyjazdów na szkolenia, przyglądali się popołudniowym eksperymentom w zakładzie i czuli, że ich najmłodsza latorośl już znalazła swoje miejsce na ziemi.
Pani Iwona miała swoich klientów jeszcze zanim została fryzjerką. Przez salon przewijało się mnóstwo jej znajomych, którzy mijając profesjonalne stanowiska na parterze, udawali się na drugie piętro, gdzie czekała na nich w kuchni młoda mama żądna nowych wyzwań. – Kiedy tato zauważył, że ja mam więcej ludzi na górze, niż oni na dole, zaproponował, żebym zdała egzamin czeladniczy i zajęła się w końcu tym, co kocham – tłumaczy fryzjerka.
Zaczęła się żmudna nauka fal u mamy, która już na praktyce u Karola Tkocza była w tej dziedzinie najlepszą specjalistką, trwałych ondulacji u jej pracownic i codziennego golenia przeprowadzanego na tacie. Po dwóch tygodniach takich ćwiczeń pani Iwona podeszła do egzaminu eksternistycznego, który bez problemu zdała, a po trzech latach uzupełniła go o mistrzowski. Potem wystarczyło tyko zejść dwa piętra niżej i dołączyć do rodziców i brata.
Życie świeżo upieczonej fryzjerki nabrało w końcu rumieńców. – Spełniło się moje kolejne marzenie i zaczęłam jeździć na konkursy, ale nie jako obserwator, tylko uczestnik – relacjonuje pani Witaszak. Przygotowywane przez nią fryzjerki dwukrotnie zostawały wicemistrzyniami Polski, wiele razy stawały na podium Mistrzostw Śląska i wyróżniano je na Mistrzostwach Europy. Potem sama, za namową syna, pani Iwona zaczęła startować w konkursach międzynarodowych. Największą satysfakcję dały jej najwyższe laury w światowych konkursach Trend Vision i Color Zoom Challenge. – Dziś jestem jurorką na wielu konkursach międzynarodowych, ale wciąż lubię się uczyć, dlatego jeżdżę na szkolenia organizowane przez szkołę fryzjerską Vidal Sasson, które odbywają się w kraju i za granicą -– opowiada pani Iwona, której zaangażowanie i profesjonalizm doceniano wielokrotnie przyznając jej nagrody „Lider Przedsiębiorczości”, „Narcyz” i „Kobieta Sukcesu”.
Bez pracy nie ma życia
Gdy rodzice przeszli na emeryturę, salon trafił w ręce pani Iwony i jej brata Ireneusza. – Kiedy tato przeniósł się piętro wyżej, czyli do swojego mieszkania, był bardzo nieszczęśliwy. Ciągle siedział w oknie i patrzył na wchodzących do zakładu klientów. Sam też do niego często zaglądał, ale już nie pracował. Zawsze mi powtarzał, że emerytura, to już nie jest życie. Zmarł cztery lata później. Mama obsługiwała swoje stałe klientki do 72. roku życia, bo one nie pozwalały kręcić wałków nikomu poza nią. Potem miała pierwszy wylew i do zakładu już nie wróciła – tłumaczy pani Witaszak.
Wspólnie oglądamy prowadzoną przez panią Iwonę kronikę. Wkleja w niej zdjęcia uczniów z czasów rozpoczęcia oraz zakończenia praktyki i daty jej trwania. Najstarsza uczennica Irena Smołka zaczynała w 1984 roku jeszcze za czasów, gdy zakład prowadził pan Stanisław i pozostała w nim do dziś. Podobnie jest z uczennicą pana Ireneusza, Anitą Olechnowicz (dziś Łoś), która swoją praktykę rozpoczęła w 1996 roku i od 21 lat pracuje na dziale męskim. – Bardzo lubię pracować z młodymi ludźmi. Trochę ich wszystkich traktuję jak własne dzieci, a oni często nazywają mnie mamą. Dziewczyny, z którymi się bardzo zżyłam, zostały u mnie w salonie – dodaje fryzjerka, która, tak jak ojciec, wykształciła pięćdziesięciu uczniów, czym zasłużyła sobie na przyznawany przez Cech Rzemieślników złoty medal.
Dziś w części, którą kiedyś zajmowali na pierwszym piętrze rodzice, swój salon kosmetyczny prowadzi siostrzenica pani Iwony, Ludmiła Marek, która do zakładu przyprowadza często swoją córeczkę Nadię – nadzieję na podtrzymanie rodzinnych tradycji. – Gdy pytano w przedszkolu mojego syna Kamila kim chciałby być, odpowiadał rezolutnie: moja mama chce, żebym został fryzjerem – wspomina ze śmiechem pani Witaszak i dodaje, że z dokonań syna, który wybrał inną życiową drogę, jest bardzo dumna. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu, obecnie pracuje w teatrze „Arlekin” w Łodzi, a do salonu fryzjerskiego przywozi swoich kolegów ze sceny. Dom w Czyżowicach, który pani Witaszak wybudowała za namową mamy, syn odwiedza jednak rzadko.
– Jestem wdzięczna mamie, że mnie namówiła na to przedsięwzięcie, do którego wcale nie byłam przekonana. Kiedy była po wylewach, opiekowałyśmy się nią na zmianę z siostrą. To, że mieszkałyśmy obok siebie, bardzo pomogło w tej sytuacji i bardzo nas do siebie zbliżyło – tłumaczy pani Iwona, która doskonale rozumie jak ważne jest w chorobie wsparcie bliskich. Przez dwa lata walczyła o odzyskanie utraconego wzroku, choć lekarze nie dawali jej żadnych szans. – Kiedy leżałam w zaciemnionym mieszkaniu a z okien dobiegały do mnie odgłosy tętniącego życia, miałam tylko jedno marzenie: móc jeszcze kiedyś wyjść do pobliskiej cukierni, usiąść przy stoliku na zewnątrz, zamówić lody i przyglądać się ludziom – wspomina pani Iwona. Na szczęście miała wokół siebie wielu życzliwych ludzi, którzy codziennie bezinteresownie proponowali swą pomoc i choć trudno to wyjaśnić medycznie, dziś może się znów cieszyć odzyskanym wzrokiem, bez którego nie mogłaby wrócić do pracy. – Musiałam trochę zwolnić tempo, bo wiem, że bez dobrej kondycji nie będę w stanie realizować swoich kolejnych pomysłów, ale wokół mnie musi się cały czas coś dziać, bo tylko wtedy czuję, że naprawdę żyję – podsumowuje Iwona Witaszak.
Katarzyna Gruchot
You must be logged in to post a comment.