Bilbordy z jej wizerunkiem zdobią wnętrze paryskiego metra. W wielu krajach sesyjne zdjęcia Landi można dostrzec w kioskowych witrynach. Pokaźnymi błękitnymi oczami – które obok pełnych ust stały się jej znakiem rozpoznawczym – spogląda na nas także z materiałów reklamowych wielu produktów. Mimo licznych osiągnięć związanych z fotomodelingiem przyznaje jednak, że to na razie wyłącznie pasja, a nie długoterminowy plan na przyszłość.
Pseudonim Land Roses pasuje do niej jak ulał. – Roses to po angielsku róża, czyli kwiat który prócz tego że jest piękny, ma kolce. To dokładne odzwierciedlenie mojego charakteru. Mimo iż z pozoru jestem delikatna i słodka, mam silną osobowość i dość oryginalne jak na kobietę zainteresowania – studiuję kryminologię, a jakiś czas temu nosiłam się z zamiarem wstąpienia do wojska – wyznaje Landi, czyli Katarzyna Kobiałka, mieszkanka Kędzierzyna-Koźla, która w ciągu ostatnich lat współpracowała m.in. z kilkoma raciborskimi fotografami.
Komik
Naszą rozmowę zaczęła od… podania swoich wymiarów. Byłem zdziwiony podobnie jak wy. Ale tylko przez moment, bo, jak się okazało, dane dotyczące wzrostu, wagi, et cetera, są istotne, aby zrozumieć jej historię. – Minimalna wysokość modelki to 173 cm, ja mam zaledwie 160. Z tego powodu żadna z agencji nie jest zainteresowana współpracą, a wysłałam propozycję do niemal każdej znajdującej się w okolicy. Kilka z nich odpisało, że mam się zgłosić ponownie. Gdy podrosnę – śmieje się 21-letnia Land Roses, która nie bacząc na przeciwności losu zapukała do innych drzwi. – Zgłosiłam się do firmy pracującej z modelkami plus size, czyli kobietami o dużych krągłościach. Usłyszałam, że aby mnie zatrudnić, musiałabym ważyć przynajmniej 100 kg. Postanowiłam zostać przy swojej wadze – żartuje Landi.
Ktoś inny na jej miejscu mógłby się zniechęcić. Ale ona ma siłę charakteru, która pozwala przenosić góry. Dla niej wkroczenie do świata modelingu było nie tyle największym marzeniem, co możliwością przeżycia wspaniałej przygody. A kłody rzucane pod nogi przez naturę tylko potęgowały chęć zrealizowania ambitnych planów. Wcześnie doszła do wniosku, że skoro nie ma szans zawojować środowiska modelek, zrobi coś alternatywnego, co da jej tyle samo, jeśli nie więcej satysfakcji. Znalazła swoją niszę: fotomodeling, gdzie o wiele bardziej niż warunki fizyczne liczy się intrygująca twarz, magnetyczne spojrzenie, dar pozowania i oryginalne pomysły, które przyciągną odbiorców. – Tych ostatnich miałam zawsze na pęczki. W fotomodelingu najbardziej podoba mi się to, że można wyrażać emocje, a przy okazji trzeba pozostać sobą. Lubię robić głupie miny – na to jest duży popyt. Ponadto mogę wyrazić strach, zafascynowanie, zaszokowanie, mam problem jedynie ze złością, nie potrafię ukazać swojego groźnego oblicza- nie kryje Kasia i na jej twarzy od razu pojawia się szeroki uśmiech, który utwierdza mnie w przekonaniu, że mówi prawdę. – Lubię się śmiać sama z siebie. Myślę, że byłabym dobrym komikiem – dodaje, próbując powstrzymać rozbawienie.
W tajemnicy przed rodzicami
Romans z obiektywem nawiązała już w gimnazjum. Na pierwszą sesję umówiła się ze znajomą amatorką fotografii. Zdjęcia powędrowały na założone specjalnie w tym celu konto na jednym z portali zrzeszających grono początkujących modelek. – Zapomniałam o nim. Po miesiącu zalogowałam się i odczytałam kilka prywatnych wiadomości od fotografów, zachęcających mnie do współpracy. Początkowo nie zwierzałam się rodzicom, z kim się spotykam i w jakim celu. Teraz wiem, że to było nieodpowiedzialne. Miałam jednak olbrzymie szczęście i trafiłam na profesjonalistów. Każda kolejna sesja była lepsza od poprzedniej. Po którejś z kolei pomyślałam o fotomodelingu nieco poważniej. Do głowy wpadł mi pomysł założenia bloga – wspomina nasza bohaterka.
U boku finalistek Top Model
Internetowy projekt Land Roses koncepcją nie miał przypominać tworów blogerek modowych. Kasia zdecydowała się zachować unikalny charakter swojego portalu. Za pomocą wpisów chciała pokazać kulisy poszczególnych sesji i ciekawostki związane ze współpracą na linii fotomodelka-fotograf. – Wiele osób myśli, że zrobienie zdjęć to szybka, łatwa i przyjemna praca. W pewnym sensie taka jest, ale mimo swojego specyficznego charakteru to nadal ciężka harówka. Szczególnie jeśli chce się zrobić coś ciekawego i dotrzeć do najbardziej wybrednych gustów. Otrzymałam wiele pytań, co jest niby trudnego w tym, aby wyjść w miasto, zrobić kilka zdjęć, wrócić do domu, tam je obrobić i puścić w eter. Tak prosto niestety nie jest – twierdzi Landi i kontynuuje: – Zdarzyło się, że pokonałam setki kilometrów, aby zapozować nieznajomemu artyście. To duże ryzyko porażki, ale wiedziałam, że muszę wykorzystywać każdą okazję, w której widzę potencjał – wyjaśnia i dodaje, że najbardziej żałuje odpuszczenia projektu w Kalifornii. – Sesja była na wyciągnięcie ręki. Stwierdziłam jednak, że muszę skupić się tylko na zbliżającej się maturze – nie maskuje żalu.
Nigdy więcej nie zmarnowała szansy. Gdy znajomy zaprosił ją na sesję zdjęciową finalistek programu Top Model, nie wahała się ani przez moment. – Pojechałam wyłącznie jako obserwator, ale to jedna z tych chwil, która odmieniła moje postrzeganie fotomodelingu oraz prowadzenia bloga. W Warszawie spotkałam świetnych projektantki, stylistki czy wizażystki. Kilka z nich poradziło mi, abym jeszcze bardziej wyszła ze swoją pasją do ludzi i prócz własnej strony założyła zawodowy profil na Facebooku – opowiada Kasia i dodaje, że za tym poszła zmiana nazwy bloga. – Wcześniej nazywał się: MałaModeleczka, przez co obcokrajowcy mieli problemem z jego odnalezieniem – przyznaje. Teraz słychać o nim w całym świecie. Wśród odwiedzających najwięcej jest Polaków, kolejno Amerykanów, Rosjan oraz Niemców.
Historia Neila Skinner
Ważnym dla niej epizodem okazała się współpraca z twórcą marki Angel London (Anielski Londyn), Neilem Skinnerem. – Poprosił mnie, abym wypromowała jego czapkę. Zrobiłam z nią setki zdjęć, wybrałam najlepsze i wrzuciłam na Instagram. Spodobały mu się na tyle, że zaproponował mi udział w promocji najnowszej kolekcji – mówi Kasia i kontynuuje: – Niektórzy dziwią się, że poleciałam do Londynu na własny koszt i w dodatku nie wzięłam za pozowanie ani grosza. Czasami jednak zdarzają się sytuacje, że pieniądze schodzą na dalszy plan. Nie wiem, czy podjęłabym się tego wyzwania, gdyby nie historia, którą mi opowiedział – mówi Landi. – Okazało się, że marka Angel London to hołd złożony przez brytyjskiego projektanta swojej zmarłej córce, Sachy. Dziewczynka była poważnie chora, Neil sprzedał wszystko co miał, zapożyczył się i poleciał z nią na bardzo kosztowne leczenie do Tokio. Niestety nie przeżyła, a Skinner wrócił do kraju z niczym i praktycznie do niczego: nie miał pracy ani pieniędzy. Gdy usłyszałam, że nazwa marki nie jest tylko pustym napisem, lecz stoi za nią tragiczna historia, nie mogłam się nie zgodzić – przekonuje.
Skinner pokazał jej najpiękniejsze zakamarki Londynu. Zwiedzanie przedłużyło się na tyle, że… nie mieli czasu zrobić zdjęć. Landi obiecała więc, że za kilka miesięcy znów zawita do Wielkiej Brytanii. Słowa dotrzymała. – Dla mnie była to ogromna nobilitacja i szansa, aby zdobyć popularność w branży. Na korzystny efekt nie musiałam długo czekać – odezwał się do mnie producent marki odzieżowej Urban City, która co prawda odpowiedziała, że nie spełniam podanych przez nią kryteriów, ale jedna z dziewczyn zachorowała i z chęcią skorzystają z moich usług. Nie myśląc długo wsiadłam do pociągu do Krakowa – relacjonuje Kasia, której nazwa przyszłego pracodawcy nic nie mówiła. – Na miejscu zrozumiałam, w jak ogromne przedsięwzięcie zostałam zaangażowana. Markę reklamowali wcześniej między innymi Donatan i Cleo, a wizażystka, która mnie malowała, przez piętnaście lat pracowała dla Diora. Efektem projektu były zdjęcia do czasopism oraz klip. Lepiej trafić nie mogłam – cieszy się kędzierzynianka, dorzucając, że ubrano ją w hip-hopową odzież o rozmiarze czterdzieści cztery.
Wybór twarzy
Na polskim rynku funkcjonują portreciści, którzy wykonują zdjęcia do tzw. banków twarzy. To nic innego jak platforma, z której za opłatą można pobrać fotkę do komercyjnego użytku. Bohater sesji ze sporym opóźnieniem dowiaduje się o czasie i miejscu publikacji jej efektów. – Wielokrotnie któryś z moich obserwatorów podsyła zdjęcie, na którym jestem. To miłe zaskoczenie. Nigdy nie spodziewałabym się, że mój wizerunek trafi np. na bilbordy w paryskim metrze, okładki znanych czasopism, ulotki czy reklamy rozdawane na ulicach największych europejskich miast, a także – z czego jestem dumna – etykietę rosyjskiej edycji płatków Nestle Fitness – wymienia Landi.
Opowiada, jak pewnego dnia w londyńskiej kawiarni zwróciła na nią uwagę jedna z klientek. – Pani podeszła do mnie i zapytała, czy jestem modelką. Odrzekłam, że bardziej to fotomodelką, bo według mnie to spora różnica. Przedstawiła się jako projektantka, powiedziała, że za tydzień odbędzie się uroczysta prezentacja kolekcji jej ubrań i chciała wiedzieć, czy nie zgodziłabym się na kilka zdjęć. Odmówiłam, ponieważ za dwa dni wylatywałam do kraju. Karina była zaskoczona, że nie mieszkam w Anglii. Kontakt utrzymujemy do dziś – tłumaczy moja rozmówczyni i pokazuje zaproszenie na otwarcie butiku tajemniczej Angielki. – Niestety po raz kolejny musiałem odpisać, że nie skorzystam z okazji. Na uczelni trwała sesja, a studia są moim najwyższym priorytetem.
Inny numer
Fotomodeling traktuje z jednej strony poważnie, w każdy projekt wkłada bowiem całe serce, z drugiej nie chce poświęcić mu się bez reszty, bo wie, że na tym nie zbuduje swojej zawodowej drogi. – To świetna przygoda, która rozwija pod każdym względem. Ciężko się jednak z tego utrzymać. Zbyt duża konkurencja, za mało zleceń. Na tę chwilę materialnymi korzyściami jakie osiągam są np. prezenty odzieżowe różnych firm – przekonuje. Dodaje, że aby zwiększyć swoją rozpoznawalność warto bywać w mediach, brać udział w pokazach, zaliczyć telewizyjny epizod. – Aby się tam dostać trzeba brać udział w castingach, a te odbywają się w zaledwie kilku polskich miastach: Warszawie, Krakowie i Łodzi. Wiele dziewczyn chciałoby zdobyć sławę i wielkie fortuny, ale to mało realne – studzi nadzieje mniej doświadczonych koleżanek.
Na prywatnej skrzynce lub na czacie znajduje wiadomości od dziewczyn, które mają marzenia, odpowiednie warunki fizyczne, ale nie wiedzą od czego zacząć, aby się nie sparzyć. – Zawsze dzielę się swoim doświadczeniem. Też kiedyś stawiałam pierwsze kroki i nie raz przejechałam się na współpracy z niektórymi osobami – przestrzega K. Kobiałka i zdradza tajniki swojego warsztaty: – Nigdy nie płaciłam za zrobienie mi sesji. W branży funkcjonuje coś takiego jak pozowanie za zdjęcia. Na takiej wymianie zyskują zawsze obie strony.
Kiedyś obiecała sobie, że z każdym fotografem będzie współpracować tylko raz. Miało to ochronić ją przed rutyną i umożliwić poznanie nowych przedstawicieli środowiska. Jak sama przyznaje, dla niektórych robi wyjątek. – Nigdy nie liczyłam swoich sesji. Chodząc do liceum zdarzało się, że musiałam zrywać się z lekcji, bo jechałam na zdjęcia. Myślę, że wtedy pracowałam zdecydowanie więcej niż teraz. O wiele lepiej stoi mi się przed obiektywem, gdy za aparatem jest mężczyzna. Mam kilku ulubionych do których często wracam – nie kryje.
Pół żartem mówi, że aby czuć się komfortowo musiała zmienić numer telefonu. – Po trzech latach uświadomiłam sobie, że kontakt do mnie ma kilkaset osób. Zrozumiałam, że mój numer nie jest już do końca prywatny. Tym, z którymi chciałabym w przyszłości jeszcze współpracować wysłałam wizytówkę z nowym – śmieje się blogerka.
Problem z makijażem
Jej blog śledzą nie tylko fotografowie, wielbicielki mody czy wizażu, ale także reklamodawcy oraz spece od promocji wielu dużych firm. – Otrzymuję sporo propozycji współpracy, na zasadzie, że w zamian za produkty, będę je promować na swoich profilach. Zawsze piszę o nich prawdę – zapewnia Land Roses. Robi wszystko, aby uciec od szufladki z napisem: blogerka modowa. – Zajmuję się czymś zupełnie innym niż one. Nie mamy wspólnych celów. Zresztą szafiarki są szczupłe i wysokie, dzięki czemu pasują na nie wszystkie ubrania. Ja natomiast staram się pokazywać nie tyle to, co jest w danej chwili modne, lecz odzież idealną dla czytelniczek mających kobiece lub nawet zbyt kobiece kształty – tłumaczy i kontynuuje: – Według mnie nie ma brzydkich pań – są tylko kiepsko ubrane i źle pomalowane. Jestem tego najlepszym przykładem. Gdy przypomnę sobie swój makijaż z lat licealnych oraz dresy, w których chodziłam w gimnazjum i szkole średniej, pozostaje mi tylko złapać się za głowę. Dopiero po obejrzeniu kilku filmików dotyczących wizażu zrozumiałam, które kolory są dla mnie najkorzystniejsze.
Głowę ma wypełnioną pomysłami przyszłych sesji. Lubi być samowystarczalna. – Oczywiście konsultuję z fotografem moje wyobrażenia, realizację wszelkich atrybutów potrzebnych do wykonania zdjęć biorę jednak na siebie. Jeśli chcę mieć kolorowe zdjęcia w super oldschoolowej ciężarówce rozwożącej lody, biorę karton i sama sobie ją wycinam – wyjaśnia ze śmiechem Kasia i opowiada o pamiętnych sesjach: – Przy jednym projekcie używaliśmy dronów. Było głośno i dość ekstremalnie. Innym razem pozowałam w jeziorze, zauważyłam pływające glony i uformowałem z nich na głowie wianek. Zdjęcie podbiło serca moich czytelników. Najwięcej przygotowań jest przy sesjach do banku twarzy. W przypadku fotek dla Nestle musieliśmy odwzorować klimat poranka: pojawiły się poduszki, pierze, elementy łóżka i trampolina na której musiałam skakać w trzydziestostopniowym upale i rażącym w oczy słońcu – relacjonuje Landi, dodając, że jedno z marzeń dotyczy jej byłej pasji: jazdy konno. – Chciałabym dołączyć do portfolio zdjęcia zrobione, gdy jadę na oklep, czyli bez siodła. Nad brzegiem wody – wyjawia.
tekst Wojciech Kowalczyk, zdjęcia Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.