Najpierw były wycieczki rowerowe, które stały się nieodłącznym elementem naszych rodzinnych weekendów. Malowniczą trasą po polnych ścieżkach Płoni docieraliśmy przez dwa mosty do samego serca Nieboczów, zostawiając za sobą liczne stawy i wyrobiska żwirowe, które były rajem dla wędkarzy. Odpoczywaliśmy na placu przed remizą, chłodząc się lodami ze sklepu spożywczego, albo przy zimnych napojach w ogrodzie baru o wdzięcznej nazwie Baccara.
Kiedy kupiłam swój pierwszy samochód, zmieniła się trasa naszych podróży, bo do wioski wjeżdżaliśmy od strony Lubomi, a nie starego cmentarza, gdzie po zawaleniu się mostu nie można było się już dostać. Wciąż jednak było po co, bo ośrodek wypoczynkowy przy Rzecznej przyciągał zarówno miłośników łowienia ryb, jak i tych, którzy lubili aktywnie spędzać czas. Trasę do Nieboczów mogłabym pokonywać z zamkniętymi oczami, ale krajobraz w ciągu ostatnich lat zmienił się tak bardzo, że trudno mi zorientować się gdzie są miejsca, które tak dobrze zachowałam w pamięci.
Dziś o wyboistą drogę prowadzącą do wioski już nikt nie dba, bo i po co? Trzeba uważać na niestrzeżonym przejeździe kolejowym na górce, a potem łagodnie wziąć zakręt w prawo, bo w mroźne dni bywa tu ślisko. Mijamy boisko LKS Odra Nieboczowy, na którym w listopadzie rozegrano ostatni mecz i dojeżdżamy do pierwszych zabudowań. W oknach wielu domów kolorowe światełka i świąteczne dekoracje, a na podwórkach radośnie witające każdego przybysza psy. Gdyby nie panująca wokół cisza, można by pomyśleć, że niewielkie Nieboczowy, które 31 grudnia mają zniknąć z map, wciąż żyją, ale większość domostw stoi pusta, a nieliczni mieszkańcy, których spotykamy na drodze, porządkują tylko posesje.
– Mieszkamy jeszcze jedną nogą tu, a drugą tam. Przyjeżdżamy dwa razy dziennie, zagląda też syn Robert, który ma zakład ślusarski. Dorobku całego życia nie da się tak po prostu spakować i przewieźć w inne miejsce na jeden raz – mówi Wanda Siedlaczek, a jej mąż Roman tłumaczy, że zgodnie z zaleceniem Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej, wszystkiego zabrać i tak nie mogą, bo za zostawione mienie dostali już odszkodowanie, więc poza meblami i sprzętem reszta już nie należy do nich. – Musimy zostawić grzejniki i drzwi wejściowe, choć są jeszcze w bardzo dobrym stanie. Pewnie rozkradną to wszystko złomiarze. Jak ktoś ma metalowe ogrodzenie to potrafią je rozebrać w środku dnia – tłumaczy pan Siedlaczek. Jego żonie szkoda plastikowych okien. – Jest wiele biednych rodzin, które nawet te używane na pewno chętnie by wzięły. Jak wyburzali dom teściów, to przyjechała firma, która powyciągała wszystkie okna, więc przez chwilę mieliśmy nadzieję, że uda się je odzyskać. A potem przejechała się po nich koparka, połamała ramy i po szybach nie zostało śladu – wspomina.
Siedlaczkowie spędzą swoje pierwsze święta w Nieboczowach, które powstały zaledwie kilka kilometrów od tych starych, ale na razie nikt o nowym miejscu tak nie mówi, jakby słowo „Nieboczowy” zarezerwowane było wyłącznie dla pięknej wioski, w której zostawili swoją młodość i wspomnienia. – Największe obawy były wtedy, jak zaczynaliśmy się budować. Teraz już się przyzwyczailiśmy, choć starych sąsiadów już z nami nie będzie, bo się pobudowali na Paprotniku. Już nie myślimy o tym co było, ale sentyment do starej wsi został – podsumowują.
Po drugiej stronie ulicy biały domek, zbudowany zaraz po wojnie przez dziadków, porządkuje syn Zdrzałków. W Nieboczowach spędził 29 lat, czyli całe swoje życie, a teraz razem z mamą, żoną i dzieckiem pierwszy raz zasiądzie do wigilijnego stołu w nowym miejscu. – Mieszkamy tam od dziesięciu miesięcy, więc bez problemu damy radę wszystko posprzątać i zdać dom w RZGW do końca roku. Jeszcze tylko trzeba zabrać figurkę Maryjki – tłumaczy wskazując na wbudowany na środku ołtarzyk. Takich jak ten jest w Nieboczowach wiele.
Na niektórych budynkach widnieją też daty ich powstania. W dwóch bliźniaczych posesjach na Wiejskiej nie ma już ogrodzenia, ale na frontowej ścianie domu po lewej zachował się jeszcze rok 1931. Siedlaczkowie wspominają, że przed laty mieszkała tu rodzina Kolorzów, a obok nich Gieroniów, u których była piekarnia. Dużego domu naprzeciwko pilnuje berneński pies pasterski, który podbiega do płotu za każdym razem, gdy ktoś kręci się na ulicy.
Gdy od strony Kochanowskiego zbliżają się do nas dwie kobiety, zaczyna głośno szczekać. To byłe mieszkanki Nieboczów, które już drugie święta spędzą w odbudowanej w Syryni wsi. Ich dom został już zburzony, a one nadal tu przyjeżdżają, ale nie z sentymentu, tylko do dentysty, bo Renata Cuber-Maly wciąż jeszcze przyjmuje swoich pacjentów, a w rodzinnym domu spędzi ostatnią wigilię przed przeprowadzką. Podobnie będzie u mieszkającej kilka domów dalej Gabrieli Kłosek, która te święta spędzi jeszcze z córką i jej mężem, ale następne już w nowym domu, który Głąbicowie zbudowali w Lubomi.
W środę zdał swój dom Józef Wyleżoł, którego rodzina od pokoleń prowadziła we wsi piekarnię. Jej założycielem był jego dziadek Emil, a potem prowadził ją ojciec Wilhelm. Na tablicy ogłoszeń wiszącej na remizie strażackiej oraz w oknie wystawowym zamknietego już sklepu spożywczego wciąż wiszą ogłoszenia o tym, gdzie można kupić chleb od Wyleżoła. Na szczęście syn pana Józefa – Adam przejął rodzinną tradycję i prowadzi własną piekarnię w Bieńkowicach.
Idąc ulicą Rzeczną spoglądam w stronę, gdzie już w latach 90. przyjeżdżaliśmy całą rodziną do świetnie prosperującego ośrodka wypoczynkowego „Raj”. Nazwa nie wzięła się znikąd, bo rzesza odwiedzających to miejsce wczasowiczów miała w czym wybierać. Były kryte korty tenisowe, boiska do piłki nożnej i siatkowej, drewniane domki campingowe i stawy w których można było łowić ryby. Dzieci mogły korzystać z wielkiej zjeżdżalni prowadzącej do basenu, a młodzież zachwycała się torem kartingowym. W weekendy trudno było znaleźć wolne miejsce na parkingu i nawet po powodzi nikomu nie przychodziło do głowy, że na terenie Nieboczów powstanie kiedyś zbiornik przeciwpowodziowy, a wioska po prostu przestanie istnieć.
Przy zabudowaniach Daniela Wendelbergera, który przez wiele lat prowadził we wsi zakład blacharski, mijamy drugi posterunek ochroniarzy. Pierwszy jest tuż przy rozwidleniu ulic, z których jedna prowadzi do Ligoty Tworkowskiej. – Staramy się być wszędzie, robimy obchody i dyżurujemy na zmiany cały czas w dzień i w nocy, ale możliwości dostania się do wsi jest tak wiele, że upilnowanie wszystkiego bywa trudne. W wielu domach ludzie jeszcze mieszkają. Na święta na pewno zostaną Gangowie, Porwołowie i bracia Błędowscy – mówi Mirosław Wardęga, ochroniarz Delty System z Raciborza.
Pan Mirek wszystkich mieszkańców zna, bo sam pochodzi z Nowego Dworu. Ma też wiele wspomnień związanych z wioską, której teraz pilnuje. Te najpiękniejsze pochodzą z czasów, gdy jako napastnik grał w LKS Nieboczowy i przez dwa sezony był królem strzelców. Pamięta też zabawy, które odbywały się w remizie strażackiej i wątpi, by pomysł z ostatnim sylwestrem zorganizowanym tu dla mieszkańców mógł się udać. Takie powroty dla wielu ludzi mogłyby być zbyt bolesne.
W oczekiwaniu na mieszkania socjalne, budowane w nowych Nieboczowach, na posesji przy ulicy Ligonia zostali trzej bracia Błędowscy. Erwin, Henryk i Andrzej mieszkają osobno i świąt razem spędzać też nie będą. Najstarszy z nich zajmuje dom rodzinny, średni mieszka po drugiej stronie ulicy, a najmłodszy wygospodarował sobie pokój w budynku gospodarczym. – Rodzice stawiali te zabudowania własnymi rękami. Mama była w ciąży, ale mieszała zaprawę i razem z tatą nosiła kamienie – mówi pan Andrzej, który pracuje jako ochroniarz w pobliskiej żwirowni. – Tam trzeba pilnować i tu trzeba pilnować, bo chętnych do rozkradania nie brakuje – mówi o swoich codziennych zajęciach.
Jego brat Henryk, który pracował kiedyś w Zakładach Elektrod Węglowych w Raciborzu, do nowego mieszkania chce ze sobą zabrać żonę, meble i dyplomy, które otrzymywał jako honorowy dawca krwi. Więcej nie potrzebuje, bo tym, którzy lubią się do rzeczy przywiązywać jest trudniej. On już to wie, bo widział jak burzą szkołę, do której chodził razem z braćmi przez osiem lat i domy sąsiadów.
Zanim powstaną mieszkania socjalne, minie jeszcze przynajmniej pół roku, więc ci, którzy tu jeszcze żyją, mogą być ostatnimi świadkami znikania wioski, po której zostaną tylko zdjęcia i nasze wspomnienia. Nieboczowy to nazwa, której dla określenia nowej osady nikt jeszcze nie używa, bo przecież wszyscy wiedzą gdzie ta prawdziwa wioska leży i nawet kiedy zniknie z map i powierzchni ziemi pozostanie nasza pamięć, a tej nie da się oszukać.
tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Jakub Gruchot (archiwalne), Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.