Jedni handlowali na metalowych straganach, które przed deszczem i słońcem chroniły plandeki. Inni rozkładali towar na betonowych ladach, stolikach turystycznych lub rozkładanych łóżkach. Za przebieralnię służył kawałek kartonu leżący na ziemi, a w mroźne dni można się było rozgrzać „herbatą z prądem”. I choć warunki były spartańskie, ani klienci, ani sprzedający na nic nie narzekali, bo oto właśnie na targowisku w Raciborzu otwierał się przed nimi Zachód, którego wcześniej nie znali.
80 par butów w maluchu
– Różnica między tym co było 25 lat temu a dzisiejszymi czasami jest kolosalna, zwłaszcza jeśli chodzi o liczbę klientów, bo gdyby trafiła tu pani wtedy, trudno by się było swobodnie po targowisku przemieszczać – tłumaczy Krzysztof Trybus i dodaje, że kiedyś w czwartki przyjeżdżały z okolicznych gmin całe rodziny, które zaopatrywały się na targu od stóp do głów, kupując skarpety, majtki, ubrania i buty. – Teraz handlujemy przez cały tydzień i czwartek wcale nie jest jakimś wyjątkowym dniem, choć ludzie zapamiętali, że to dzień handlowy. Z roku na rok wygląda to coraz gorzej, ale jak się 25 lat przepracowało w handlu, to trochę za późno by zmieniać zawód – wyjaśnia pan Krzysztof.
Na początku handlował razem z bratem Grzegorzem sprowadzanymi z Włoch i Turcji butami, ale szlaki w handlu przecierał wcześniej ich ojciec Jan, który sprzedawał radiomagnetofony typu jamnik. – Jeździliśmy w nocy do hurtowni w Katowicach, Chorzowie i Krakowie, gdzie ustawiały się gigantyczne kolejki po towar. Jak się wyciągnęło tylną kanapę i ustawiło bagażnik na dachu, to do naszego malucha można było zmieścić nawet 80 par butów – wspomina pan Krzysztof i dodaje, że najmodniejsze były kowbojki, a jeśli chodzi o buty sportowe to te do koszykówki firm Barkley i Le Caf, którym możemy dziś pozazdrościć jakości wykonania. Im były bardziej kolorowe, tym bardziej na topie. Klienci zachwycali się fioletami, czerwienią i pomarańczą, bo po czasach PRL-u mieli już dość szarzyzny.
Górale spod Zakopanego wyjeżdżali ze swoim towarem już we wtorki. W środę handlowali w Rybniku, w czwartek pojawiali się na raciborskim targowisku, a w piątek w Tarnowskich Górach, gdzie mieli bazę wypadową i noclegi. – Od nas jest tu 210 kilometrów, więc żeby się opłacało przyjeżdżamy zawsze na cztery dni. Kiedyś to była prawdziwa sprzedaż, nie to co dzisiaj. Jak przychodził grudzień to ludzie na wszystko się rzucali, bo towaru było mało a chętnych wielu. W latach 90., oprócz góralskich papci i rękawiczek, sprzedawały się też czapki i kożuchy, których od dwóch lat już nikt nie przywozi – wyjaśnia góral, znany na raciborskim targowisku jako Bubac.
Biały Miś z dymkiem
Henryk Kremer zaczynał w 1990 roku od sprzedaży papierosów. Popularne, Klubowe, Carmeny i zagraniczne HB przywoził z hurtowni Polskiego Tytoniu, która mieściła się przy Odrostradzie w Raciborzu, z giełdy w Katowicach lub z Czechowic, gdzie trzeba było spędzić całą noc w kolejce. – Miałem magazyn na Kozielskiej i garaż na Górnej. W tym ostatnim ktoś wyłamał zamek i ukradł mi cały towar. Pamiętam nawet tytuł w „Nowinach Raciborskich”, które wtedy o tym napisały: „Nie zdążył wypalić ani sprzedać”. I tak rzeczywiście było, bo kartony z papierosami znalazły się ukryte w polu kukurydzy między Lekartowem a Cyprzanowem – wspomina pan Kremer, który do papierosów miał podejście czysto zawodowe, bo palenie rzucił w 1981 roku. Silna wola sprawdziła się też w handlu, bo przy dużej konkurencji potrzebna była przede wszystkim wytrwałość. – Jak zimą było -28, albo -30 stopni, to wszyscy się zwijali. Na targowisku zostawałem tylko ja i pani Makulikowa, która sprzedawała słodycze – podsumowuje pan Henryk, który bakcyla handlu przekazał wszystkim synom: Grzegorzowi, Andrzejowi, Tomkowi i Piotrowi, a sam od 1999 roku sprzedaje na hali targowej RTV i AGD.
Damian Wołek swoją przygodę z targowiskiem rozpoczynał jeszcze jako uczeń szkoły średniej, pomagając bratu Mirkowi na stoisku z kasetami magnetofonowymi. – W tamtym okresie na targu było prawie dziesięć takich jak nasze stanowisk, więc konkurencja spora. Sprzedawało się przede wszystkim disco polo. Pamiętam, że modny był wtedy przebój zespołu Top One „Biały Miś”, który graliśmy na okrągło przez wiele miesięcy i późniejsze „Mydełko Fa”. Zawsze dobrze sprawdzały się też niemieckie i śląskie szlagiery. Dla mnie sprzedaż na targu to była świetna szkoła ekonomii i funkcjonowania rynku, która przydała mi się później na studiach z bankowości i finansów. Na naszym targu można też było ćwiczyć negocjacje, bo każdy się targował – mówi pan Damian, który pamięta jeszcze kolejki ustawiające się po chleb od Zymli z Żerdzin, albo ciągnący się ogonek sprzedawców, którzy przed otwarciem targu chcieli sobie zająć na nim jak najlepsze miejsca. Dziś wraca na targowisko z sentymentu i po to, by się spotkać ze znajomymi. – Gdy brakuje mi kontaktu z ludźmi, to jadę na targ. Kiedyś to miejsce tętniło życiem, teraz powoli umiera, ale trudno bez tego żyć – podsumowuje Damian Wołek.
Stringi na kartonie
Mirosław Zielonka prowadzi dziś sklepy polskiej sieci 4F, ale zaczynał w sierpniu 1991 roku od handlowania ubraniami na raciborskim targowisku. – Najpierw były kilkudniowe zorganizowane podróże autokarem do Turcji, skąd przywoziło się bawełniane bluzki, szale, spodnie i jeansy. W tych przewozach specjalizowały się firmy tureckie, które woziły polskich handlarzy na zakupy do swego kraju. Autokary podstawiano w Katowicach koło Spodka i wszystko, łącznie z łapówkami w postaci papierosów dla bułgarskich celników, było bardzo sprawnie zorganizowane. Na miejscu mówiący dobrze po polsku Turcy już czekali na nasz przyjazd – wspomina pan Mirek, który policzył kiedyś wszystkie dni spędzone w tym kraju i okazało się, że wyszło tego dwa lata. Eksperyment można jednak uznać za udany, bo raciborzanki okazały się tak spragnione nowości z Zachodu, że na początku panu Zielonce wystarczała zwykła folia 2×2 metry, na którą wykładał na targowisku kolorowe bluzki z haftami i cekinami, znikające w ciągu pół godziny. – Kobiety w latach 90. nie były tak wybredne jak teraz. Jak im się coś podobało, to po prostu kupowały, bez względu na rozmiar, bo przymierzalnię stanowił rozłożony na ziemi karton. Lubiliśmy jak przebierały się na nim słynące z urody Czeszki, które często pod spodniami nosiły stringi – mówi ze śmiechem pan Mirek, który początki swojej handlowej przygody wspomina bardzo dobrze. – Jak był czas, to graliśmy w tysiąca na kanapki, a jak trzeba było coś załatwić na mieście, to koledzy z okolicznych straganów pilnowali towaru, a nawet go sprzedawali, jak się znalazł klient. Byliśmy jak jedna wielka rodzina i do dziś wielu z nas funkcjonuje w handlu. Mieliśmy to szczęście, że żyliśmy w ciekawych czasach, więc zawsze będzie co wspominać – podsumowuje Mirosław Zielonka.
Katarzyna Gruchot
You must be logged in to post a comment.