O Indiach słyszało się wiele – kraj wielu kontrastów, gdzie bieda miesza się z bogactwem. Tancerze zespołu „Raciborzanie” ze Stowarzyszenia Kultury Ziemi Raciborskiej „Źródło” mieli okazję zobaczyć i poczuć ten „inny świat” na własnej skórze. Jak doszło do wyjazdu i z jakimi historiami spotkali się „Raciborzanie” w tym drugim co do zaludnienia kraju świata w poniższym tekście opisuje Maciej Kozina, tancerz zespołu „Raciborzanie” i dziennikarz „Nowin Raciborskich” w jednej osobie.
Kierunek: Indie
W ostatnich latach poziom jaki prezentuje zespół folklorystyczny Aldony Krupy–Gawron zostaje doceniony na świecie, dzięki czemu „Raciborzanie” pojawiali się na festiwalach m.in. w Wenezueli, Korei Południowej, Indonezji, Meksyku, Chinach czy Brazylii. W tym roku dosyć nieoczekiwanie poza wyjazdem na festiwal na Cyprze Północnym pojawiła się propozycja wyjazdu do dalekich i zagadkowych Indii. Mimo sporych kosztów związanych z dotarciem na miejsce imprezy, które tancerze muszą sobie sami pokryć znalazła się grupa 25 osób, która postanowiła wziąć udział w festiwalu organizowanym w tak egzotycznym dla nas kraju.
Kompletna egzotyka
Jest druga połowa września, więc przyszedł czas pakować walizki i udać się do miejsca oddalonego o ponad 6 tysięcy kilometrów od Polski. Najpierw pociągiem do Warszawy, następnie samolotem katarskich linii lotniczych do Dohy (stolica Kataru), później do Nowego Dehli (stolicy Indii) i w końcu busem na uniwersytet w Czandigarh na północy kraju. To władze uczelni po raz pierwszy organizowały festiwal na które zaproszono kilkanaście zespołów z całego świata. Poza zespołem „Raciborzanie” byli także górale z Białego Dunajca, Słowacy, Niemcy, Włosi, Bułgarzy, Rosjanie i Ukrainki prezentujące tańce hinduskie. Z egzotyki można było podziwiać zespoły muzyczno–taneczne m.in. z Singapuru, Chin, Indonezji, Nepalu, a także gospodarzy oraz rozmaite nacje ze świata studiujące na tejże uczelni. „Raciborzanie” nawiązali nowe przyjaźnie, co przełożyło się na zaproszenia m.in. z Nepalu, a także Omska na Syberii.
Bałagan jakiego nie znamy
Zacznijmy jednak od początku, czyli od przylotu na port lotniczy Indiry Gandhi w Nowym Delhi. Po sprawdzeniu paszportów i wiz odebraliśmy bagaże, u niektórych tancerzy uszkodzone, co na lotnisku gospodarze przyjęli na spokojnie, bo mówili, że to u nich normalne. Nie wiedzieliśmy wówczas, że czekają nas jeszcze większe „atrakcje” podczas pobytu w Indiach. Po wyjeździe z terenu otaczającego lotnisko, gdzie było czysto, naszym oczom pokazał się bałagan na ulicach. Myślę, że śmiało można porównać go do okolic naszych wysypisk śmieci. Panująca tego dnia ulewa dodawała tylko dramaturgii temu co ujrzeliśmy. Ludzie śpiący na ulicach, mnóstwo śmieci i mieszkańcy podróżujący na motorach ze swoimi rodzinami z niejednokrotnie dorobkiem swojego życia. Autobus w którym spędziliśmy kolejne 7 godzin podróżując na północ do Czandigarh też nie był pierwszej świeżości. Ale cóż. Chcieliśmy Indii, to trzeba było dostosować się do warunków stawianych przez organizatorów.
Oczy wychodziły z orbit
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy w końcu do Uniwersytetu w Czandigarh, który sprawiał wrażenie zamkniętego obozu. Kilkanaście akademików i piękny budynek uczelni, a przed nim wspaniałe przyjęcie naszych tancerzy przez gospodarzy. Gdy dotarliśmy był już wieczór. Trzy i pół godziny na zegarkach do przodu w stosunku do czasu polskiego. Po 38 godzinach od startu z Raciborza zjawiliśmy się na miejscu. Powitanie w gwiazdorskim stylu, kolacja i … rozwiezienie do osobnych akademików naszych tancerek i tancerzy. Kobiety w Indiach traktuje się jako dodatek, przedmiot w życiu mężczyzn. Stąd też pewnie nieco lepsze warunki w akademiku mieli mężczyźni. Męska część naszego zespołu w przeciwieństwie do pań na powitanie dostała róże, które oczywiście później wręczyliśmy naszym partnerkom z zespołu. To najczęściej miejscowe kobiety wnosiły nasze ciężkie walizki. Rankiem zastaliśmy zalane drogi, chodniki i pola. Trafiliśmy na trzy dni ogromnych opadów deszczu, których nie wytrzymywał nawet dach stołówki na uczelni. Woda lała się strumieniami, a kobiety nie nadążały wycierać opadów, które mieszały się kurzem i brudem. Na terenie uczelni było jednak w miarę czysto, gorzej gdy opuszczaliśmy teren kampusu w drodze na festiwal. Naszym oczom ukazywały się obrazy niczym z innego świata. Kurz, brud i krowie łajno wymieszane z błotem, a co za tym idzie smród. Spotkanie krowy na ulicy to nic dziwnego. Tam bydło jest święte, Hindusi zapewniają krowom ochronę i są łagodnie traktowane. Na ulicach człowiek na człowieku, pojazd na pojeździe i totalny brak poruszania się zgodnie z przepisami o ruchu drogowym. Od klaksonów puchły uszy, a oczy wychodziły z orbit, gdy kierowca nagle postanowił pojechać pod prąd, bądź wymusić pierwszeństwo. W Indiach obowiązuje lewostronny ruch. O dziwo, wypadki tam, to rzadkość. Widzieliśmy może dwa, góra trzy przypadki, choć po tym egzotycznym kraju zrobiliśmy mnóstwo kilometrów.
Pod kluczem
Wróćmy jednak do festiwalu. Organizatorzy serwowali na stołówce głównie swoją tradycyjną, bardzo dobrą, pikantną kuchnię. Trzeba było jednak uważać, żeby przypadkiem nie zjeść much, które towarzyszyły nam przy posiłkach. Przed wylotem do Indii części tancerzy marzyło się wyjechanie w trakcie jednego, bądź drugiego dnia wolnego w Himalaje, bo te były raptem oddalone o 100–200 kilometrów. Po głębszej analizie okazało się, że wiązałoby się to z bardzo niebezpieczną i kilkunastogodzinną wyprawą. Zresztą o poruszaniu się samemu nie było mowy. Organizator przydzielił poszczególnym grupom osoby, które miały za zadanie pilnować, aby niczego nam nie brakowało. Wiązało się to także częściowo z brakiem prywatności, bo nasi opiekunowie nie odstępowali nas na krok. Złego słowa jednak o nich nie można powiedzieć, bo zarówno Shreyans, Abhinav i Adya dbali o nas chcąc dla nas jak najlepiej. Byli uczynni, pomocni, ale jednocześnie utrudniający życie. Najwięcej problemów ze strony organizatorów było wtedy, gdy chcieliśmy dowiedzieć się o której będzie koncert. Od początku wiedzieliśmy, że ze względu na dużą liczbę zespołów czasu na zaprezentowanie się na scenie nie będzie wiele, ale jednak jego strata wyprowadzała nas z równowagi. „Raciborzanie” przygotowali na festiwal Poloneza, Mazura i tańce rzeszowskie. Układy taneczne miały po 5–10 minut, jednak sam dzień koncertu wiązał się z ośmioma, a nawet dziesięcioma godzinami straconego czasu. Jeden z naszych opiekunów Shreyans, jak sam o sobie mówił „Shrek”, bardzo rezolutny, mądry, miły i uczynny 16–letni chłopak często był wprowadzany w błąd, co z automatu przekładało się na nieprawdziwe informacje, które nam przekazywał. Codziennością były tracone godziny związane z wyjazdem na koncert – nawet ten organizowany na kampusie. Zdarzało się, że w strojach spędzaliśmy 3, a nawet 4 godziny nim przyszło pojawić się na scenie. Można wybaczyć drobne potknięcia, bo to pierwsza edycja festiwalu, ale w niektórych sytuacjach aż nadto organizatorzy marnowali tak cenny dla nas czas.
Zacne jubileusze
Zupełnie przypadkiem złożyło się, że w czasie gdy przebywaliśmy na festiwalu w Czandigarh swoje urodziny i to w dodatku pięćdziesiąte obchodziła szefowa zespołu Aldona Krupa–Gawron. Tego samego dnia swoje święto miała także tancerka zespołu Małgorzata Smal. Podwójny jubileusz sprawił, że organizatorzy pozwolili męskiej i żeńskiej części zespołu wspólnie bawić się w pomieszczeniu jednego z akademików. Zarządzający festiwalem nie byli aż tak okrutni jak momentami może wynikać z tego tekstu. Poza wspomnianym świętowaniem urodzin, już na koniec festiwalu odbyła się impreza pod gołym niebem przy ogromnym ognisku, a w samych akademikach, zarówno tym kobiecym jak i męskim odbywały się wewnętrzne międzynarodowe spotkania w których można było poznać swoje tradycje. Męskiej części najlepiej bawiło się, gdy w pokojach przygrywała góralska kapela „9 Siył” z Białego Dunajca. W połączeniu ze Słowakami i Rosjanami przynosiło to dawkę świetnej zabawy.
Kraina małp
W końcu udało się „wywalczyć” u organizatora wyjazd w niskie Himalaje. Udaliśmy się do miejscowości Kasauli, znajdującej się o cztery godziny drogi od Czandigarh, położonej na 1800 metrów n.p.m. Po drodze spotykany już wcześniej bałagan zarówno ten w postaci śmieci jak i ten w poruszaniu się pojazdami po drogach. Na drodze kierowcy, którzy zabrali nas w góry dwoma busikami i musieli m.in. unikać leżących na ulicy krów, które u nas wywoływały szok i zdziwienie, a dla gospodarzy było to normalnością. Tak samo normalne jak biegające po ścianach pokoi w akademikach gekony czy po podłogach szczury – dokarmiane zresztą przez miejscowych. Po dwóch, trzech dniach pobytu w Indiach zrobiło się bardzo gorąco. Temperatura regularnie przekraczała 30 st. C, a duża wilgotność sprawiała, że trudno było uchować się z suchym ubraniem. W Kasauli było jednak już przynajmniej 10 stopni mniej. W końcu to góry. Tam zobaczyliśmy kościół katolicki, a po dachach budynków biegające małpy. Było ich tak dużo, że trzeba było trzymać plecaki z przodu, aby czasem nie dostały się one w ręce tych dzikich ssaków. W końcu mieliśmy okazję zobaczyć część prawdziwych Indii, aczkolwiek te były wciąż przed nami, bo poza festiwalem, grupa raciborskich tancerzy miała wykupioną wycieczkę poza terminem festiwalu do Nowego Dehli, Agry i Dźajpuru. Po zakończonym festiwalu udaliśmy się na wspomnianą wycieczkę. Autobus z tancerzami z Raciborza, Białego Dunajca i Syberii dopełniony bagażami sprawił, że do stolicy powrót odbył się w sporym ścisku. Ale udało się. Dotarliśmy na wskazane miejsce, gdzie czekał na nas bus z biura turystycznego.
Historyczne atrakcje
Po kolejnych godzinach spędzonych w busie dotarliśmy do Agry, oddalonej o 200 kilometrów od Dehli. Tam dołączył do nas Boobie, przewodnik, który pokazał nam Czerwony Fort – zespół budowli fortecznych i pałacowych. Opowiadał o historii obiektu płynnie po angielsku, a pomocna w tłumaczeniu była obecna z nami Elżbieta Wojdała. Następnego dnia o poranku, jeszcze przed wschodem słońca „Raciborzanie” udali się do słynnego Tadź Mahal – indyjskie mauzoleum wzniesione przez Szahdżahana. Zrobiło na nas wszystkich ogromne wrażenie, jednak w środku bardziej powalał nas smród niż zachwyt nad obiektem. Za mauzoleum znajdowała się rzeka Jamuna i płynący w niej brud z całych Indii. Wodę z naszej Odry przy tej płynącej obok Tadź Mahal, to można traktować jako pitną. Boobie dbał także o miejscową biedną ludność, która sprzedawała turystom rozmaite pamiątki za „100 rupii” (6 zł). To najczęstsza cena za jaką kupowało się towary. Były kolorowe słoniki, które można przyczepić do kluczy, portfele, magnesy na lodówkę i innego rodzaju produkty niskiej jakości. Nasz przewodnik brał rzeczy od handlującej osoby z ulicy i oferował „Raciborzanom”. Poza tym można było spotkać dużo ludności zwyczajnie żebrzącej o nawet najdrobniejszy datek. Z kolei hotelowa obsługa wnosząca walizki nie odpuszczała turystom i oczekiwała zapłaty nawet wtedy, gdy usługa dotyczyła przesunięcia bagażu o dwa metry. Boobie dbał także o swój interes. Zaprowadził nas w miejsca, gdzie powstawały ręcznie robione dywany oraz pamiątki z marmuru. Celem oczywiście było zachęcenie do kupna niejednokrotnie drogich produktów. Kończąc wizytę w Agrze męska część zespołu nie mogła odpuścić finałowego meczu polskich siatkarzy, wygranego w fantastycznym stylu. Mimo, że na zegarkach było grubo po północy, tancerze wstali i dopingowali drużynę z odległego miejsca. Co ciekawe, 4 lata wcześniej, gdy siatkarze wywalczyli również złoto, „Raciborzanie” kibicowali im wtedy przed telewizorami w Meksyku.
Tuk–tuki, słonie i wielbłądy
Kolejny dzień to wyprawa do Dźajpuru. Miasto różniło się dosyć znacząco od pozostałych miejsc, które do tej pory widzieliśmy. Owszem dalej można było zobaczyć krowy i inne „ciemniejsze miejsca” Indii, ale panował tu większy porządek, a miejscowe budowle sprawiały, że otoczenie było bardzo przyjazne. Wieczorem tuż po przyjeździe udaliśmy się na targ. Niemalże wszyscy tancerze wybrali się tzw. tuk–tukami, czyli autorikszami na miasto, aby nakupić kolejnych pamiątek. W targowaniu się z miejscowymi najlepszym okazał się Karol Burek, który po raz pierwszy wybrał się z zespołem na festiwal. Potrafił niejednokrotnie zbić cenę do wartości, która była bardzo satysfakcjonująca dla naszych tancerzy. Jednym z rekordów w zbijaniu cen były koszulki – początkowo w cenie 1500 rupii, ostatecznie zostały kupione za 300 od sztuki. Po zakupach wróciliśmy ponownie tuk–tukami do hotelu. Podróżowanie autorikszami wywoływało sporo emocji i przyspieszone bicie serca. Ruch w zatłoczonym mieście między zwykłymi rikszami, autami, rowerami i wielbłądami robił niesamowite wrażenie. Następnego dnia w Dźajpurze pod opiekę przejął nas Oskar. Zabrał nas do Fortu Amber, potężnej twierdzy na którą zostaliśmy wniesieni na grzbietach słoni. W trakcie wycieczek nasi tancerze rozchwytywani byli do zdjęć. Wyróżnialiśmy się z tłumu, a najbardziej jeden z naszych nowych tancerzy – Łukasz Staniczek z którym miejscowi często robili sobie zdjęcia. W samej twierdzy spotkaliśmy innych Polaków, a jeden z tancerzy grupy „Raciborzanie” spotkał nawet swojego znajomego. Z twierdzy udaliśmy się na dół dżipami. W drodze powrotnej 32–letni Oskar wypytywany przez nas o swoją osobę powiedział, że studiował w Kazachstanie przez co można było się z nim porozumiewać nie tylko po angielsku, ale także po rosyjsku. Zapytany o swój związek małżeński przyznał, że żonę przed poślubieniem widział pięć minut. Dodał, że najpierw w Indiach bierze się ślub, a później uczy się kochać. Po rozstaniu się z Oskarem przyszedł czas na powrót do Nowego Dehli. Tam znów ujrzeliśmy biedę w postaci ludzi śpiących na rondzie przy rozwieszonym praniu i palącym się ognisku. Po kolejnej nocy w hotelu przyszedł czas na powrót do Polski. Co ciekawe nasi hinduscy kierowcy z biura podróży noc spędzili na dachu autobusu, ponieważ miejscowe biuro podróży nie przewiduje dla nich miejsca w hotelu. Wycieczki bardzo wzbogaciły nasze spojrzenie na ten egzotyczny kraj. Mimo chłodu jaki zastał nas w Polsce można było odnieść z ulgą wrażenie, że w końcu jesteśmy u siebie i możemy się cieszyć, że urodziliśmy się i żyjemy w Polsce.
Maciej Kozina
You must be logged in to post a comment.