Choć w ich zawodzie pogoda ma zasadnicze znaczenie, zmienna aura nie jest w stanie popsuć Popelom humorów. Deszcz wykorzystują na wędkowanie a gdy po pracy zaczynają koncertować, to nawet rybom z wrażenia głos odbiera.
Jak w wojsku zostać bossem
Panu Joachimowi nigdy nie przyszło do głowy, by tak jak ojciec zostać piekarzem. Odkąd sięga pamięcią, wszystkim wszystko malował: w domu, szkole, kolegom, a to jego hobby przerodziło się w końcu w pomysł na życie. Po skończonej w rodzinnych Bieńkowicach podstawówce wybrał więc trzyletnią praktykę u majstra Eryka Medka w Raciborzu. – Szkołę robiłem wieczorowo, bo chciałem jak najwięcej doświadczenia zdobyć w praktyce. To były lata sześćdziesiąte, kiedy malowało się wapnem, a podstawowym materiałem firm malarskich była kreda – wspomina pan Popela, który oprócz zacięcia malarskiego miał też idealny słuch muzyczny. – Moja mama śpiewała w chórze kościelnym, a nawet w radiu w Opolu, a ja od dziecka chodziłem za nią i wybijałem różne rytmy trzaskając czym się da. Gdy miałem 12 lat rodzice posłali mnie do klasy akordeonu ogniska muzycznego w Raciborzu. Dodatkowo chodziłem na prywatne lekcje nauki na instrumentach dętych – tłumaczy pan Joachim.
Kiedy na praktykach u majstra Medka pojawiał się z rozbitym nosem wiadomo jednak było, że winowajcą jest nie instrument tylko piłka nożna, do której od dziecka miał słabość. Karierę w sporcie rozpoczynał jako bramkarz w LKS Bieńkowice, potem trafił do Unii Racibórz, która grała wtedy w I Lidze. – Na szczęście miałem dobrego majstra, który mnie puszczał na obozy sportowe i pozwalał wyjść z pracy, gdy były jakieś mecze. Nie było to takie proste, bo fajrant był nie po ośmiu godzinach, tylko po skończonej pracy, jak go szef zarządził – wspomina.
Umiłowanie do sportu i muzyki skłoniło pana Joachima do podjęcia decyzji o zgłoszeniu się do wojska. – Kiedy skończyłem 18 lat, poszedłem na ochotnika do armii, bo bardzo chciałem grać w profesjonalnej orkiestrze wojskowej. Trafiłem do Krosna Odrzańskiego i miałem takie szczęście, że nie tylko mogłem grać w orkiestrze, ale i w trzecioligowej „Tęczy” Krosno. Dzięki temu stałem się od razu
bossem, bo takich jak ja nikt nie odważył się tknąć. Bardzo mi się to podobało – wspomina ze śmiechem mistrz. Jedyny kłopot był tylko z urlopem, bo trzy razy w tygodniu orkiestra grała na przeznaczonych dla oficerów dancingach, a w weekendy uświetniała swoimi występami różne uroczystości państwowe. Te niedogodności rekompensowało jednak uwielbienie publiczności, w szczególności zaś jej piękniejszej części.
Pochodzącą ze Studziennej przyszłą żonę Gertrudę pan Joachim poznał oczywiście na jednej z zabaw, na której przygrywał do tańca. Na ślubie, który odbył się w 1974 roku, w orszaku weselnym nie zabrakło kolegów z orkiestry przyzakładowej Rafako, którzy państwu młodym zagrali koncertowo. Pani Gertruda wzięła sobie męża z wszystkimi jego zainteresowaniami i ani muzyka, ani piłka nożna nigdy nie stanowiły dla niej żadnego problemu, no może poza jednym wyjątkiem. – Najgorzej było, gdy graliśmy ze Studzienną, bo wtedy kibicowaliśmy dwóm przeciwnym drużynom, więc żona była przeciwko mnie – wspomina pan Joachim. Do rozwodu na tym tle na szczęście nie doszło. Popelowie od 41 lat są szczęśliwym małżeństwem, a pani Gertruda nie tylko podziela pasje męża, ale i pomaga mu w prowadzeniu firmy.
Ornamenty malowane cierpliwością
Po powrocie z wojska pan Joachim zaczął pracę w Przedsiębiorstwie Remontowo-Budowlanym w Rybniku, a potem w Spółdzielni Mieszkaniowej „Nowoczesna” w Raciborzu. – Właśnie zaczęła się moda na enerdowskie tapety. Spółdzielnia wysłała nas na szkolenie, żebyśmy wiedzieli jak się je klei. Pamiętam, że sam sprowadziłem sobie niemiecką fototapetę z widokiem, która zajmowała całą ścianę w naszym domu w Studziennej i była dodatkowo podświetlana – opowiada mistrz, który w styczniu 1975 roku postanowił się usamodzielnić i założył własną działalność gospodarczą. – Miałem dużo zleceń z Głubczyc, dlatego kupiłem używanego trabanta 600. Samochód ciągle się psuł, więc i tak dojeżdżałem do pracy pociągiem. Woziłem ze sobą kredę w bryłach po 25 kilogramów i cały sprzęt malarski. O 5.00 rano miałem połączenie w jedną stronę, a w domu byłem koło północy – tłumaczy pan Joachim. Cała rodzina, łącznie z 4-letnim wówczas Rolandem ustawiała się po kilka razy w kolejkach po farbę olejną, którą reglamentowano sprzedając tylko pięć puszek na osobę. Kiedyś taki eksperyment pan Joachim przypłacił pobytem w komisariacie, dokąd zwinęła go milicja, bo ktoś doniósł, że przekracza limity. – W Kietrzu malowałem wszystkie szkoły i urzędy, miałem też coraz więcej pracowników i uczniów, których do tej pory wykształciłem czterdziestu siedmiu – dodaje. Wśród nich znalazł się czeladnik, a następnie mistrz Tomasz Koza, który po sześciu latach pracy w firmie Popeli został księdzem i pełni teraz posługę na Ukrainie.
Pan Joachim wciąż trzyma wałki, którymi w latach 60. i 70. nanosił kwiatowe lub geometryczne motywy na ściany, bo zdarzają się jeszcze klienci, którym taka tradycyjna metoda malowania podoba się do dziś. W swoim życiu wykonał też kilkaset kilometrów rysowanych ręcznie pasków na ścianach. – Jeden pokój malowało się wtedy cztery dni, a jakość farb była taka, że wiele dni po skończonej robocie chodziłem z czerwonymi rękami, bo nie dało się tego zmyć. Nie było też folii zabezpieczających, więc trzeba było uważać żeby przy okazji ścian nie pomalować ludziom mebli – wylicza pan Popela, który z największym zawodowym wyzwaniem zmierzył się podczas egzaminów mistrzowskich w Opolu. – Dostałem zdjęcie ornamentów, które miałem nanieść na ścianę 2 metry na 2 metry. Majster powiedział: Synu, musisz tu użyć 17 kolorów i wyszedł, a ja siedziałem nad tym cztery dni. Z siedmiu zdających po kilku godzinach zostałem sam, ale przebrnąłem przez ten egzamin, a zdobyte umiejętności przydały mi się podczas malowania kościołów – podsumowuje pan Popela.
W rodzinie jak w orkiestrze
Mistrz Popela robił wszystko, by uchronić syna przez wyborem tego samego zawodu. – W czasach PRL-u byłem cały czas na haju. Myłem się w rozpuszczalniku i pracowałem z tak toksycznymi farbami, że mi się nieraz po kilku dniach jeszcze w głowie kręciło. To cud, że przeżyłem. Wolałem żeby Roland został fryzjerem, ale się uparł i postawił na swoim. Dziś jestem z niego dumny, bo ma do tego talent i cały czas się szkoli – chwali syna. Wszystko zaczęło się od wakacyjnej pracy w rodzinnej firmie. Potem była klasa malarska w Budowlance i praktyki u ojca. – Przy nim dostawałem zawsze jakąś lżejszą robotę, ale gdy wyjeżdżał po zaopatrzenie i zostawałem z jego pracownikami to dawali mi niezły wycisk – mówi ze śmiechem pan Roland, który po zdanym egzaminie mistrzowskim założył w 1996 roku własną firmę. Już po roku okazało się, że zleceń jest tak dużo, że trzeba pracować na okrągło. Popelowie od razu zaangażowali się w pomoc dla powodzian. Rozwozili ludziom wodę, a kilka mieszkań wyremontowali jako wolontariusze. Do dziś pomagają biednym rodzinom i kościołom na Ukrainie.
Najlepszą wizytówką umiejętności pana Rolanda jest rodzinny dom Popelów w Bieńkowicach. Po przeprowadzonym przez niego gruntownym remoncie w niczym nie przypomina budynku, w którym mieszkali jego dziadkowie. Choć obaj panowie przyznają, że ich żony zawsze muszą czekać ze swoimi zleceniami, to na wykonawców nigdy nie narzekają. No bo jak tu narzekać na mężów, którzy po skończonej pracy chwytają za instrumenty i wygrywają swoim ukochanym najpiękniejsze piosenki o miłości?
Pokusie posłuchania krótkiego koncertu ulegamy również my. Już po chwili w salonie rozbrzmiewają największe standardy muzyki rozrywkowej. U Popelów takie muzyczne wieczorki to codzienność, bo oprócz predyspozycji zawodowych pan Roland odziedziczył też po ojcu zdolności muzyczne. Od najmłodszych lat uczył się grać prywatnie na pianinie, a potem tubie. Dziś gra w orkiestrze Rafako i Planii. – My nigdy nie pracujemy w weekendy, bo wtedy gramy. To jest taka nasza odskocznia od rzeczywistości – mówi pan Roland. Jego córka Emilka uczy się grać w szkole muzycznej na skrzypcach, a młodszy Wiktor właśnie został zapisany do klasy trąbki. Tak jak dziadek interesuje się też piłką nożną i należy do raciborskiego klubu Ikar. Rodzinną orkiestrę uzupełnia żona Weronika, która w firmie pana Rolanda zajmuje się księgowością, a jako absolwentka szkoły muzycznej gra na pianinie oraz gitarze. I w domu i w firmie każdy ma swoje miejsce, dzieląc nie tylko metry, ale i obowiązki. A że talentu Popelom nie brakuje, zawodowo i muzycznie są zawsze na najwyższym poziomie.
Tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Jerzy Oślizły
You must be logged in to post a comment.