Arkadiusz „Aro” Karcz o Beat killaz, b-boyingu, kulturze hip-hop i tańcu breakdance

Najpierw ostrzeżenie: poniżej pojawi się kilka słów zagadkowych, trudnych, obcojęzycznych, z premedytacją wydobytych z odmętów hip-hopowego slangu. To opowieść o walce z samym z sobą, ale i rywalami, o radości, ale także o ratunku jaki przynosi młodym ludziom breakdance, pierwszych treningach i tych złowrogich myślach kołatających w głowie: czy przyjmą mnie jak swojego? I o tym, co czuje człowiek, który w danej dziedzinie osiągnął bardzo wiele, a wciąż ma potrzebę bycia coraz lepszym.


_OQL8476

Takich jak on było wielu. Życia od najmłodszych lat uczyła ich ulica, na której spędzali dnie, a czasem noce. Grali w kosza na dziurawych placach, kopali piłkę do prowizorycznych bramek stworzonych ze szkolnych tornistrów. Gdy się zmęczyli, masowo obsiadywali podwórkowe trzepaki. To wszystko miało swój urok. Na świat patrzyli beztrosko, przez różowe okulary, które tylko czasem ukazywały nieco bledszą rzeczywistość. W ich życie niespodziewanie i z impetem wkroczył w pewnej chwili breakdance i ogólnie pojęta kultura hip-hopu. – Odnalazłem się w tym klimacie. Od razu poczułem, że to moja droga – wspomina po latach Arkadiusz Karcz, znany w środowisku jako Aro. Jak mówi, zajawkę na breakdance załapał w 2005 roku w Gimnazjum nr 4 w Raciborzu. Jak przyznaje, nie był pierwszym początkującym b-boyem w szkole. – Namówił mnie do tego Bartek Ciuruś, który zaczynał tańczył ze swoim bratem w jednej raciborskich ekip, Breakdance System – informuje Aro. – Pierwsze próby odbywaliśmy na szkolnych korytarzach. Każda przerwa należała do nas, czasami zostawaliśmy nawet długo po lekcjach. Z czasem zaczęliśmy mieć nieprzyjemności ze strony dyrekcji. Zdarzało się, że w czasie trwania lekcji włączaliśmy radio na pełną głośność i zaczynaliśmy tańczyć. Dzisiaj wiemy, że było to głupie zachowanie. Ale w końcu byliśmy tylko gówniarzami, kompletnie zakręconymi na punkcie „breaka” – wyjaśnia z uśmiechem mój rozmówca.

_OQL9216

– Mój pierwszy oficjalny trening? Ogromny stres i niepewność jak mam się zachować w towarzystwie o wiele starszych chłopaków, którzy zajmują się breakdancem od lat – opowiada Karcz i kontynuuje: – Zawsze byłem lekko wycofaną i skromną osobą, jeśli chodzi o tego typu sytuacje. Nie pomagało też to, że wielu kumpli już po pierwszych próbach w szkole, powtarzało mi w kółko, abym dał sobie z tym spokój, bo do niczego się nie nadaję. Nie poddałem się jednak. Jak się okazało, chłopaki z ekipy przyjęli mnie jak swojego, co dodało mi sił – nie kryje Aro, którego krytyka zawsze motywowała do jeszcze cięższej pracy. Liczne niepowodzenia, jak wyznaje z perspektywy czasu, tylko go wzmocniły. Stał się bardziej wytrwały i odporny na stres, co pomogło mu wielokrotnie w wyrażaniu siebie w tańcu.

– Miałem świadomość, że wielu kolegów z zespołu trenuje od lat i będzie trudno ich dogonić. Nie chciałbym, aby zabrzmiało to nieskromnie, ale zacisnąłem zęby i w końcu tego dokonałem – mówi z lekką dumą. Tylko on wie, ile czasu poświęcił treningom, aby stać się tym, kim jest teraz. – To lata wyrzeczeń, wielogodzinnych ćwiczeń, doskonalenie detali. Ale nie żałuję ani chwili – przyznaje. Wie, że wygrał poniekąd sam ze sobą. Że głową przebił mur zbudowany z wielu wątpliwości, niedoskonałości i obaw. Nie każdemu się to udaje, ale jak przekonuje: warto spróbować, bo to, co czeka po drugiej stronie, jest tego warte. – Najwięcej czasu spędzaliśmy w „Przystani” i w „Strefie”, które były dla nas zawsze otwarte. Teraz trenujemy już głównie w RCK i Strzesze. Cieszymy się, że stworzono nam tak świetne warunki – zapewnia i wspomina z uśmiechem: – Pamiętam czasy, gdy po lekcjach wyruszaliśmy w miasto. Organizowaliśmy jakieś kartony, sprzęt i robiliśmy szoł na placach, pod supermarketami, na rynku, w sklepie, na dworcu. Nasz taniec przyciągał tłumy, staliśmy się rozpoznawalni. Gdy wokół nas tworzył się krąg widzów, czuliśmy się jak na zawodach. To nas nakręcało. Niesamowite czasy – ekscytuje się 24-letni b-boy.

Zawsze stawiali na dobrą zabawę i magnetyczny kontakt z widownią. Na kilku metrach kwadratowych potrafili stworzyć widowisko, którego nie powstydziłyby się największe teatry świata. Aro opowiada o wspólnych wypadach nad morze, na Mazury, do największych miast w kraju. Przez lata w ich głowach królował breakdance, którym zarażali innych. – Jeździliśmy pociągami, więc przed odjazdem robiliśmy akcję na dworcu, później była zabawa w przedziale, a po wysiadce kolejne szoł. Nie zwalnialiśmy tempa ani na moment. To było całe nasze życie – mówi Arek, który obecnie jest członkiem drużyny Beat killaz, powstałej w 2007 roku.

– Nie ukrywam, że dawna ekipa nam się trochę posypała. Ludzie powyjeżdżali za chlebem za granicę i już nie wrócili. Wielu założyło rodziny, pracują, uczą się. Życie – mówi z żalem. On sam zmaga się z wiecznym brakiem czasu na treningi. – Mimo tego, staram się ćwiczyć. To nawet nie chodzi o to, że się do czegoś zmuszam. Dla mnie to przyjemność, a może nawet nałóg, którego pewnie już nigdy nie wyleczę – śmieje się. Przyznaje, że breakdancowi nie poświęcił nigdy całego życia. – Zawsze traktowałem to jedynie jak zajawkę. Niektórzy są tak wielkimi pasjonatami, że, aby zaangażować się w stu procentach, rzucają wszystko: dziewczynę, szkołę, pracę. Wyruszają w podróż, tańczą na ulicach, zaczynają się z tego utrzymywać. Myślę, że wielu walczy również o to, aby nie utracić w sobie pasji.

Aro do dziś jeździ na zawody, ogranicza jednak kalendarz imprez do tych, które odbywają się blisko Raciborza. – Kiedyś rywalizowałem co tydzień, w całej Polsce. Nie czułem ograniczeń, jeździłem prawie wszędzie. Byłem zakręcony na tym punkcie, lubiłem adrenalinę. No i zwycięstwa, bo z wielu imprez wracaliśmy z nagrodami – wspomina i opowiada o największych sukcesach: – W 2007 roku po raz pierwszy wzięliśmy udział w największym festiwalu w Europie – Hip Hop Kemp. To impreza, która ma renomę. Tam masz full opcję jeśli chodzi o kulturę hip-hop i wszystko to, co wokół, czyli są nawet rozgrywki w streetballu. Ale brylują konkurencje związane z elementami hip-hopu, czyli: graffiting, DJing, b-boying oraz rap – wymienia Karcz i kontynuuje: – W zawodach breakdance jest wiele „kontestów”. Są formacje walk, czyli dziewczyny i chłopaki konkurują ze sobą drużyno, indywidualnie, są również możliwe walki w parach, nawet mieszanych. Czasem b-boy może przegrać z b-girl. Mnie zdarzyło się to raz, ale na samym początku – śmieje się Aro. Co się ocenia? Oddajmy głos ekspertowi: – Tak naprawdę wszystko. Poziom umiejętności, sposób poruszania się, muzykalność, timing, flow, taneczność. Nawet ubiór. Ale oczywiście każdy ma prawo reprezentować swój własny styl zarówno w tańcu jak i w ubiorze, który w naszym środowisku nazywany jest flavą. Przy walkach całych formacji sędziowie biorą pod uwagę zgranie się ekipy, to, czy jest synchronizacja – tłumaczy Arek i dodaje: – Ogólnie jest pięć elementów b-boyingu: toprock, drop, footwork, freez, power movies. I ważne, aby umieć je połączyć i wszystkie wykonać poprawnie. Bo zasada jest taka, że każdy z tych elementów jest tak samo ważny.

_OQL9204

Aro ocenia, że poziom jego umiejętności nigdy się nie obniżył. – Nie odbywam regularnych treningów, ale czuję, że z roku na rok jestem nawet coraz lepszy. Wiem, że jak pojadę teraz na zawody, to ludzie mnie rozpoznają i dla nich – dzięki temu, co przez lata osiągałem – będę zawsze faworytem rywalizacji – twierdzi raciborzanin.

_OQL9216

Breakdance dla niektórych okazał się ratunkiem. – Nie stoczyli się, poszli w dobrym kierunku. Wiesz, wielu pochodziło z patologicznych rodzin, już za młodu zrezygnowało z siebie. A ten taniec i cała hip-hopowa otoczka pokazały im, że coś potrafią i są wiele warci – nie ukrywa. – Ja sam wyszedłem na ludzi. Skończyłem pedagogikę w PWSZ Racibórz, obecnie pracuje. Wielu chłopaków z naszego środowiska ułożyło sobie życie na dobrym poziomie: jeden jest strażakiem, inny nauczycielem, jeszcze inny trafił nawet do policji.

– Często zadawałem sobie pytanie, co bym robił, gdyby nie breakdance. I powiem ci szczerze: nie wiem. Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, bo innego życia sobie nie wyobrażam. Być może źle bym skończył, mam poczucie, że to wszystko mnie ukształtowało nie tylko jako sportowca, ale też człowieka. Dzięki temu poznałem wielu wspaniałych ludzi, z którymi rozumiem się bez słów – mówi nasz bohater i kończy z optymizmem: – Kiedyś pozostaną fajne wspomnienia, puchary z zawodów i masa zdjęć i filmików, które być może będziemy mogli pokazać swoich dzieciom.

Wojciech Kowalczyk | zdjęcia Paweł Okulowski

_OQL9212