Cały Borucin pachnie chlebem Machurów

Niektórzy mieszkańcy Borucina określają pogodę w okolicy na podstawie zapachu. Bo jak z wiatrem poczują Machurowy chleb, to wiadomo, że niedługo będzie padać. Podobno bardziej sprawdzonych prognoz nie było już od pięciu pokoleń.


Piekarnia jak puchar przechodni

Pierwsze ślady działalności Machurów w Borucinie znajduję na przedwojennej widokówce ze zdjęciami najważniejszych obiektów w miejscowości. Jest kościół, szkoła, gospoda Mikulli i dom Kaspara Machury, czyli pradziadka pana Artura. Na innej jest już dzisiejszy budynek, z tym samym wejściem do sklepu, który najmłodszy syn Kaspara – Karol – postawił w 1929 roku. – Dziadek opowiadał, że przed wojną w samym Borucinie były trzy piekarnie. Piekło się wyłącznie chleb, była też tradycja, że mieszkańcy przynosili do piekarza ciasto, a ten wypiekał je w zamian za dostarczoną mąkę. Sam kupował ją z młyna przy borucińskim stawie, który po wojnie przestał działać – tłumaczy Artur Machura, który za namową dziadka przejął rodzinną firmę po wujku.

Pan Karol cieszył się postawioną przez siebie piekarnią równe dziesięć lat. Potem zaczęła się wojna i trafił na front, który go zaprowadził aż pod Stalingrad. Firmą musiała się zająć żona Józefa, która została w domu z trójką dzieci: Krystyną, Alfredem i Kurtem. Kiedy zaczęła się zbliżać armia radziecka, rodzina uciekła do Czechosłowacji. Po powrocie okazało się, że w domu mieszka już inny lokator, a na miejscu piekarni jest kurnik. Zaczęła się walka o odzyskanie zakładu i domu. Po kilku latach Machurowie mogli w końcu zamieszkać u siebie. Piekarnią nie nacieszyli się jednak długo. W 1957 roku upaństwowiono ją i przekazano gminnej spółdzielni, w której pracę znalazł pan Karol.

Po 32 latach firma wróciła do prawowitych właścicieli, a na jej czele stanął syn Karola – Alfred, którego córki, podobnie jak brata Kurta, wyjechały do Niemiec. W rodzinnym Borucinie został tylko pan Artur, którego dziadek usilnie zaczął namawiać do poprowadzenia piekarni. A robił to tak długo i tak przekonująco, że w końcu wnuk uległ. Był tylko jeden problem – mechanik maszyn rolniczych o piekarnictwie nie wiedział nic, musiał więc szybko zacząć praktyczną i teoretyczną naukę zawodu. – Chodziłem do szkoły i jednocześnie pracowałem u wujka. Zdałem egzamin czeladniczy, a potem mistrzowski. Nie było dnia, żeby dziadek nie przyszedł do piekarni. Naprawdę dużo się od niego nauczyłem – mówi pan Machura i dodaje, że mechanika przydała się również w nowej pracy, bo wiele maszyn pan Artur potrafi sobie naprawić sam.

_OQL3590

Po ślubie młodzi Machurowie wprowadzili się na piętro do dziadków i zaczęli unowocześniać firmę. – Przenieśliśmy ich kuchnię na górę, dzięki czemu mogliśmy powiększyć sklep. Dla nich to było wygodniejsze, ale opa był przede wszystkim dumny z tego, że nam tak dobrze idzie i wiele razy nam to powtarzał – tłumaczy żona pana Artura – Irena.

Niezwykła bułka zwykła

Kaspar Machura specjalizował się w wypieku chleba, jego syn Karol dodał do tego bułki i kołacze, Alfred szneki i amerykany, a pan Artur ma w swoim asortymencie nawet małe pizze. Od lat piekarnia Machurów słynie jednak przede wszystkim z bułek, przygotowywanych w oparciu o tradycyjną recepturę. – To była pierwsza rzecz, której nauczył mnie robić opa. Przychodził do piekarni i pokazywał jak ma wyglądać ciasto, jak się te bułki kula i jak wypieka – tłumaczy pani Irena, która wcześniej nie miała z piekarnictwem nic wspólnego. Jej mąż, który zatrudnia w swojej firmie 25 osób przyznaje zaś szczerze, że potrafi wykonać każdą pracę, ale najszczęśliwszy byłby wtedy, gdyby nie musiał wychodzić z piekarni.

Ich produkty można kupić w raciborskich Novexach i wielu rodzinnych firmach, z którymi współpracują od lat. Własne sklepy mają w Borucinie, Bojanowie i dwa w Raciborzu: przy ul. Matejki i Częstochowskiej. Pieczywo wożą też do Krzanowic, Chałupek, a nawet Kietrza. – Mieszkańcom tej ostatniej miejscowości, jako jedynym, nasze bułki nie smakują tak jak innym, bo preferują takie miękkie i jak to się mówi – napompowane – tłumaczy gust klientów pan Artur. Sam też się nim staje, gdy podczas wakacji próbuje lokalnych wypieków i ocenia ich jakość. – Zauważyłem, że w północnej części Polski wolą pieczywo bardziej pszenne i łagodne w smaku. Na Śląsku preferuje się raczej chleby ciężkie, na żytniej mące i zakwasie. Wbrew obiegowej opinii, że Niemcy kupują w Polsce chleb, bo u nas jest lepszy, zauważyłem, że tam też można dostać dobre pieczywo. Trzeba go jednak szukać w piekarniach a nie w supermarketach i liczyć się z tym, że za bochenek zapłacimy od 4 do 6 euro – mówi pan Artur, który jadąc w odwiedziny do sióstr zawsze zabiera z sobą boruciński chleb.

Machurowie lubią też eksperymentować. Jeżdżą na różne kursy, bo jest teraz zapotrzebowanie na chleby o obniżonej zawartości glutenu, a z poznańskiej Polagry przywieźli przepis na „Kołodzieja”, który wypiekają od 1996 roku. – Jest to pełnoziarnisty chleb żytni z dodatkiem ziaren żyta, słonecznika, płatków owsianych i siemienia lnianego – mówi pani Irena, która preferuje każdy rodzaj pieczywa, byle był z ziarnami. Jej mąż o takim pieczywie mówi ze śmiechem, że spróbować można, ale jeść to raczej nie. Za to śląskie kołacze smakują całej rodzinie.

Przed wojną piekło się je cztery razy w roku: na komunie, odpust, dożynki i wesela. Te ostatnie miały swoją dodatkową tradycję. – Pamiętam jeszcze czasy, gdy na kilka dni przed weselem goście w podarunku przynosili produkty potrzebne do przygotowania kołaczy. Jedni dawali jajka, inni twaróg czy masło, a rodzina dokupowała tylko to, czego brakowało. Dziś zdarza się taka akcja raz w roku, najczęściej gdy młodzi robią przyjęcie na sali w remizie – mówi pan Artur. Inną tradycją jest wypiekanie na tłusty czwartek pączków. – W tym roku poszło ich mniej niż zwykle, bo tylko 10 tysięcy. Robiliśmy je od 17.00 do 11.00 dnia następnego – tłumaczy piekarz, któremu smaku własnoręcznie wypiekanego pieczywa nie zastąpią żadne rarytasy.

Łukasz za sterami

Nic nie sprawiło Karolowi Machurze takiej radości jak narodziny prawnuka. – Mieliśmy już córkę, ale w tej rodzinie jest taka tradycja, że piekarnię zawsze przejmują mężczyźni, więc dziadek, jak tylko spojrzał do kołyski, od razu zobaczył piekarza – mówi ze śmiechem pani Irena. I okazuje się, że mistrz miał nosa, bo Łukasz właśnie kończy trzecią klasę szkoły zawodowej a doświadczenie zdobywa nie u ojca, tylko u raciborskiego piekarza Alfreda Chrobaka. – Dzieci zawsze towarzyszyły nam w piekarni i tak jak dziadek nas, tak my ich nauczyliśmy jak bułki kulać – mówi pani Irena i dodaje, że syn często pomaga w przygotowywaniu domowych wypieków. Równie dobrze czuje się w rodzinnej piekarni, po której nas z dumą oprowadza. Oglądamy nowoczesny piec, do którego chleby wędrują na taśmie, maszyny, które same porcjują ciasto na bułki i pizzerinki oraz mieszalnicę do ciasta, na którą dostali unijne dofinansowanie. W zeszłym roku Machurowie postawili na metodę odroczonego rozrostu, polegającą na wykorzystaniu w piekarnictwie nowoczesnych technologii chłodniczych. – Gotowe ciasto na bułki lub drożdżówki schładzamy i wypiekamy po 24 godzinach w piecach, które zainstalowaliśmy w naszych sklepach w Raciborzu i Bojanowie, dzięki czemu klient ma ciepłe pieczywo o każdej porze dnia – mówi pan Artur.

Rodzina, która postawiła na nowatorskie rozwiązania, równie mocno ceni sobie tradycję. W piekarni stoi odziedziczona po dziadku maszyna do wyrabiania ciasta, o której pan Karol opowiadał, że pamięta jeszcze czasy, gdy nie było w Borucinie prądu. Uruchamiano ją wtedy na silnik spalinowy, który był podłączony na dworze. Dziś została przerobiona i służy do wyrobu kwasu chlebowego. Oprócz niej są przedwojenne widokówki z Borucina i oprawiony w ramę dyplom mistrzowski dziadka Karola z 1932 roku. Machurowie pamiętają też o początkach własnej firmy. – To były czasy dzikiej konkurencji. Każdy otwierał co chciał, bez względu na umiejętności i wykształcenie. Na szczęście jest wiele rodzinnych firm, które przetrwały ten okres i utrzymały się na rynku, w tym i nasza – wspomina pan Artur i dodaje, że przez pierwsze dziesięć lat nie miał czasu ani dla siebie ani dla rodziny. Dziś nadrabiają to odpoczywając na żaglówkach. – Wszyscy wybierają znane kurorty, takie jak Mikołajki czy Giżycko, a my szukamy małych ustronnych jeziorek, z dala od ludzi, bo cenimy sobie spokój i dziką przyrodę. Od siedmiu lat spędzamy w ten sposób wakacje – tłumaczy pani Irena, która, choć nie potrafi pływać, z mężem nigdy się nie boi. Oprócz niego patent sternika ma 21-letnia córka Izabela, studentka Uniwersytetu Rolniczego we Wrocławiu, a w tym roku chce skończyć kurs syn Łukasz. Rodzice mogą więc czuć się bezpieczni, bo i na urlopie i w firmie będą mieli komu przekazać stery. Łukasz jest bowiem chłopakiem, o którym starzy piekarze powiedzieliby, że z tej mąki będzie chleb.

Katarzyna Gruchot | fot. Paweł Okulowski

_OQL3718