Fiatem punto przez Alpy

Dwójka młodych, ciekawych świata, odważnych ludzi wybrała się w podróż, by zwiedzić zachodnią Europę. W jedenaście dni Arek razem z kuzynem Danielem zrobili około ośmiu tysięcy kilometrów. Niby nic w tym nadzwyczajnego gdyby nie to, że w podróż wybrali się… fiatem punto.


Arek lubi podróżować, ma na swoim koncie sporo wypraw. Wspólnie z kuzynem przejechał osiem krajów, nie wliczając w to Polski. Jechali przez Niemcy, Austrię, Liechtenstein, Szwajcarię, Włochy, Francję, Monako i Hiszpanię. Aby nam opowiedzieć o tym niepowtarzalnym tripie przybył do redakcji prosto z podróży – wracał z Wiednia. Historia raciborzanina – 22-letniego Arkadiusza Grzelaka, byłego siatkarza AZS Rafako Racibórz i jego kuzyna Daniela, to szaleństwo, na które nie każdemu starczyłoby odwagi.

Na jedynce pod górę

Arek i Daniel, duet raciborsko-wrocławski chciał w ciekawy sposób spędzić urlop. – Jestem jednym z tych, którzy nie popierają studiów w Polsce. Od trzech lat pracuję za granicą i nie tracę czasu na naukę, a korzystam z życia ile się da. Zazwyczaj takie wycieczki robiłem sobie sam. Teraz dołączył do mnie kuzyn z Wrocławia. Zabrałem go ze sobą, a ten nie żałował ani chwili – był zachwycony. Spędziliśmy czas w zachodniej części Europy. Punktem startowym był Wrocław, w związku z tym, że sporą część rodziny mamy w tym mieście – rozpoczyna opowieść Arek.

Nasi podróżnicy w ciągu jedenastu dni zrobili około ośmiu tysięcy kilometrów. Ktoś może zapytać, ile to wszystko kosztowało? Otóż okazuje się, że trip wyszedł stosunkowo tanio do liczby zrobionych kilometrów. – Auto mam na gaz, więc samo paliwo kosztowało około 700 euro. Wiadomo, że do tego doszły koszty podróży lepszymi drogami, noclegi i wyżywienie, ale nie żałowałem ani centa, bo takie chwile jak te nie zdarzają się zbyt często. W większości podróżowaliśmy autostradami. We Francji drogi szybkiego ruchu są bardzo drogie i płaci się dużo nawet za niewielkie odległości. Przykładowo spotkaliśmy się z dwudziestokilometrowym odcinkiem, za który zapłaciliśmy 8 euro. Aby oszczędzić sobie kosztów, omijaliśmy drogi płatne, ale w zamian były to przeprawy przez góry. Wpakowaliśmy się w Alpy. Niektóre drogi były tak strome, że nie daliśmy rady wjechać na pierwszym biegu, a mieliśmy letnie opony. Trzeba było się wycofać w okolicach Liechtensteinu, gdzie w dodatku dopadła nas śnieżyca. Nie mogliśmy tam zostać, bo w ciągu godziny spadła spora warstwa śniegu, więc następnego dnia moglibyśmy w ogóle nie wyjechać. W tych fatalnych warunkach podróżowaliśmy jakieś trzy godziny, poruszaliśmy się na serpentynach z prędkością 15 km/h, ale ostatecznie wyszliśmy cało z opresji – opowiada raciborski podróżnik.

Punciak wart dużych pieniędzy

Nim kuzyni dojechali w okolice Liechtensteinu, Szwajcarii i Francji, przejechali przez Niemcy. – Koło Drezna mieliśmy zabrać jedną osobę z BlaBlaCar, ale wykruszyła się. W sumie z korzyścią dla nas, jak i dla tej osoby, bo auto mieliśmy zawalone bagażami. Auto nie należy do największych, bo podróżowaliśmy fiatem punto z silnikiem 1.1. i 58 KM z 1999 roku. Posiadamy go od 2001 roku i jest zadbany. Do tej pory ma przejechane 200 tysięcy. Mimo wszystko można było podróżować z przyzwoitą prędkością. Zdarzało się, że jechałem nim kiedyś 170 km/h tylko nie wiedziałem, które koła pogubię jako pierwsze (śmiech). Włożyłem w mojego punciaka dużo pieniędzy, a w zasadzie nie wymieniłem chyba tylko silnika. Wymieniałem m.in. wahacze, hamulce, skrzynię biegów – wychwala swoje auto Arek. W Niemczech podróżnicy zahaczyli również o miejsce znane ze skoków narciarskich – Große Olympiaschanze w Garmisch-Partenkirchen, przejeżdżali również koło Allianz Areny w Monachium.

Młodzi za kierownicą

Zarówno Arek jak i Daniel nie są doświadczonymi kierowcami, a mimo wszystko wybrali się w wyczerpującą, daleką podróż. – Prawo jazdy mam od trzech miesięcy, a kuzyn miał je dwa dni zanim wyjechał, a odwiedziliśmy duże miasta jak Monachium, Mediolan czy Barcelonę. Śmialiśmy się, że kuzyn jak wrócił z wyprawy to miał dwa tygodnie temu odebrane prawko i przejechane kilka tysięcy kilometrów. Większą część trasy pokonywałem ja, bo to mój samochód i trochę dłużej miałem prawo jazdy. Boję się gdy jeździ nim ktoś inny i, gdy Daniel był kierowcą to mało co spałem. Kuzyn dobrze sobie radził, ale mimo wszystko trzeba było czuwać.

Polscy Czesi

Nasi podróżnicy, aby nie być całkowicie odciętymi od kontaktu z rodziną, co jakiś czas szukali źródła darmowego internetu. – Dotarliśmy do maleńkiego Liechtensteinu, przez który przejechaliśmy w pół godziny. Za bardzo nie było co zwiedzać, bo byliśmy tam wieczorem, więc wylądowaliśmy w Mc’Donaldzie, żeby mieć dostęp do świata internetowego – poinformować najbliższych gdzie jesteśmy. Kupiliśmy shake’a i siedzieliśmy cztery godziny, żeby tylko nie wyrzucili z lokalu. Największy problem z internetem mieliśmy we Włoszech. Był w restauracjach internet, ale trzeba było podać numer telefonu. W tym nie problem, ale numerów kierunkowych było tylko kilka do wyboru – polskiego +48 – brak. Nie chciałem specjalnie kupować włoskiej karty tylko po to, żeby skorzystać z internetu. Poszliśmy do kawiarenki, za którą trzeba było zapłacić, bo przez trzy dni nie mieliśmy kontaktu ze światem. W Mediolanie zrobiła na mnie wrażenie architektura. Podobały mi się katedry, mimo że kompletnie się tym nie interesuję. Zawsze wolę pojechać na stadion czy plażę. W centrum przeważają sklepy z ubraniami – restauracji ledwie kilka. Reszta – to jak przypada na miasto mody – same znane marki m.in. „Dolce & Gabbana” – wielkości naszej raciborskiej galerii… jeden sklep! – wspomina Arek. Kuzyni w swoim stylu, czyli spontanicznie szukali noclegów. – Spaliśmy w hostelach, kempingach i akademikach. W Mediolanie trafiliśmy do angielskiego hostelu. Dobrze znam język, więc nie było problemu się porozumieć. Zawsze powtarzam, że jeśli dobrze się zna język angielski, to poradzić można sobie wszędzie. W Montpellier spotkaliśmy Polki. Siedzieliśmy w barze australijskim i powiedziałem do kuzyna coś po polsku. Dosiadły się do nas jakieś dziewczyny i zaczęliśmy rozmawiać po angielsku. Jedna z nich powiedziała: „Słyszę, że Twój akcent nie jest angielski, skąd pochodzisz? Odpowiedziałem, że z Czech. Nigdy nie mówię na dzień dobry, że jestem Polakiem, bo z różnymi reakcjami się już spotkałem mówiąc, że jestem z Polski. To odpowiedziała, że jesteśmy sąsiadami, bo one z Polski. Zaraz zaczęła się inna rozmowa, bo przyznałem się, że też jesteśmy z Polski. Udało się załatwić u nich nocleg w akademiku. Kampus mieli wielkości pół ulicy Opawskiej w Raciborzu. Były to cztery dziewczyny z Łodzi studiujące w Montpellier – powiedział 22-letni raciborzanin.

Zamknięty w sklepie Rolexa

Monako to był numer jeden podróży. – Nie spodziewałem się, że jest tam tak pięknie! To był raj! – mówi z zachwytem Arek. – Cudowne miejsce, do którego można wybrać się na weekend. Od punktu A do punktu B można przejść w dwie i pół godziny. W Monako chcieliśmy iść na mecz z Arsenalem Londyn, ale dowiedzieliśmy się, że był wczoraj (śmiech). Chcieliśmy jeszcze skorzystać z lotu helikopterem nad Monako, ale koszt wynosił 60 euro i musieliśmy znaleźć jeszcze dwie chętne osoby, więc zrezygnowaliśmy. Pogoda dopisywała, więc żałowaliśmy, że nie udało nam się skorzystać z tej atrakcji. W Monako byliśmy również w kasynie. Wejście w cenie 10 euro, a ostatecznie po grach wyszliśmy pięć centów na plus – mówi śmiejąc się Arek. Niewątpliwie w tym bogatym państewku uwagę przykuwał… punciak. – Tak, tak, mój punciak. Wyróżniał się na tle rolls-royce’ów, lamborghini i innych. Pieniądz tam czuć na każdym kroku. Wszystko ociekało bogactwem. Byłem ładnie ubrany w koszulę itp., ale daleko mi było do ludzi tam mieszkających. W galeriach mężczyźni byli ubrani w garnitury, kobiety przepiękne i zadbane. Zwiedzając Monako dostrzegliśmy sklep Rolexa, ale nie wiedzieliśmy jak tam wejść. Okazało się, że wchodzi się pojedynczo. Aby wejść, obsługa sklepu otwiera i zamyka drzwi na kod. Byłem bardzo zaskoczony… nie wiedziałem czy wchodzić? Zamknęli mnie w sklepie i przyglądali się każdemu mojemu ruchowi. Zapytałem o najtańsze zegarki – dostałem odpowiedź, że około 30 tysięcy euro. Zaśmiałem się i powiedziałem, że nie mam drobnych – wspomina ze śmiechem Arek.

Gran Derbi z bliska

Arek to nie tylko zapalony miłośnik siatkówki, ale ogólnie sportu – piłką nożną nie pogardzi. – W Barcelonie byłem zawiedziony odwiedzinami Camp Nou – stadionu FC Barcelona. Potężny stadion, w środku piękny, ale na zewnątrz – delikatnie mówiąc – dużo bałaganu. Brzydki i zaniedbany, aż byłem w szoku – i co muszę dodać, nie jestem kibicem Realu Madryt, żebym miał narzekać na Barcelonę. Mimo to oglądaliśmy z kibicami Barcelony przed stadionem wielkie Gran Derbi na telebimie. Było tam chyba z 200 tysięcy fanów! Z kolei w oceanarium chciałem skorzystać z możliwości nurkowania w klatce z rekinami za 100 euro, ale trzeba było zarezerwować wcześniej termin. Był plan, żeby zahaczyć jeszcze o Madryt i Portugalię, ale przeanalizowaliśmy finanse oraz to jak bardzo jesteśmy zmęczeni, i postanowiliśmy z Barcelony wracać już w kierunku Polski – ocenia podróżnik.

O krok od katastrofy

Z Barcelony szybko naszych bohaterów przegoniła kiepska pogoda. Cały czas lał deszcz, więc nie czekając obrali kierunek na Polskę. – W drodze powrotnej przejeżdżaliśmy niedaleko Barcelonette, gdzie roztrzaskał się samolot linii Germanwings. Byliśmy od miejsca katastrofy jakieś 20 kilometrów. Niemalże całą noc spędziliśmy w Mc’Donaldzie, bo drogi były poblokowane i nie wiedzieliśmy jak stamtąd wyjechać. Spędziliśmy tam kilkanaście godzin po tej tragedii. Przejeżdżaliśmy tamtędy, bo jeszcze raz chcieliśmy pojechać do Monako. Tak nam się tam podobało. Zmieniliśmy więc trasę i pojechaliśmy w górę Francji. Dzięki temu ominęliśmy kłopotliwe dla nas góry – stwierdza Arek.

Niemcy mieli z nas ubaw

Na zmęczonych podróżników czekała jeszcze jedna przygoda, o której warto wspomnieć. – Mój wujek jest mechanikiem, więc upewniał się przed naszym wyjazdem czy wszystko dobrze funkcjonuje. Zauważył, że jedno z przednich świateł nie świeciło jak powinno. Ponieważ zaraz mieliśmy wyjeżdżać, to zadziałała najprostsza metoda, czyli uderzenie w światło… od razu zaświeciło (śmiech). W Mediolanie i Barcelonie ponownie mieliśmy problem z tym światłem, ale udawało się w ten sam sposób naprawić. Gdy byliśmy już w drodze powrotnej, w okolicach Drezna mieliśmy pierwszą i jedyną kontrolę policyjną. Oczywiście policjant zauważył, że światło nie działało. Ostatnią deską ratunku był opatentowany wcześniej sposób. Szczęście nam sprzyjało, bo żarówka zaczęła świecić. Oni zaczęli się śmiać, mieli niezły ubaw z nas i starego punciaka. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo puścili nas bez mandatu, mimo że kilka uchybień znaleźli – mówi z zadowoleniem raciborzanin. Europa Zachodnia szczególnie przed Arkiem doświadczonym już w podobnych wojażach nie ma tajemnic. – W latach następnych chciałbym się pojawić na innych kontynentach – oczywiście już nie samochodem. Mam plany odnośnie Stanów Zjednoczonych i Australii. Ponownie będę chciał odwiedzić Norwegię, żeby zarobić na kolejne wycieczki i inne szaleństwa. Na pewno chcę powtórzyć taki trip, jak zrobiłem z kuzynem tylko w innym kierunku. Teraz bardziej ciągnie mnie na Bałkany – podsumowuje.

Maciej Kozina