Pierwsi klienci wpadają koło 4.00 rano w drodze do pracy po bułki, kolejni przed szóstą po chleb, a po siódmej mamy przychodzą po kołacze dla dzieci. Najstarsi wciąż chodzą po pieczywo do Maksa, a młodsi kupują je u Salamona. I nieważne kto stoi za ladą, bo wizytówką radlińskiej piekarni są nie tylko tradycyjne wypieki, ale i fajne synki.
Gdy kromka chleba spadnie podnieś i ucałuj ładnie
Z czego słynie wasza piekarnia? Z fajnych synków – odpowiadają chórem pracownicy. Humory dopisują im przez cały dzień, mimo że pierwszy zaczyna pracę o 23.00, a reszta dołącza do niego o 1.00 w nocy. – Ten, który obsługuje w sklepie, musi być zawsze uśmiechnięty i skory do rozmowy. My wszystkich klientów znamy od lat, a oni chwalą, że u nas panuje zawsze domowa atmosfera. Jestem im wszystkim wdzięczny za to, że nam zaufali i docenili nasze produkty. Najbardziej cieszy mnie to, że przyjeżdżają do nas, nawet z daleka, kolejne pokolenia tych, którzy kupowali jeszcze u dziadka mojej żony – Czesława Maksa – tłumaczy Marian Salamon, właściciel piekarni i urodzony gawędziarz. Podczas gdy my wsłuchujemy się w jego opowieści i anegdoty, w przylegającym obok sklepiku gromadzi się spora kolejka kupujących. – Ja jestem wychowany w takim szacunku do chleba, że jak kromka spada na podłogę to trzeba ją ucałować, a w naszym sklepie jest taki zwyczaj, że na każdym bochenku, zanim się go pokroi, należy zrobić znak krzyża – wyjaśnia pan Marian nie przerywając pracy przy piecu, który w 1937 r. postawił w tym miejscu Czesław Maks. Jest w całości wykonany z cegły szamotowej i opalany węglem. – To są cugi, za pomocą których ustawia się płomień ognia. Wszystko trzeba robić na wyczucie, bo pirometra, który wskazuje temperaturę, nie mamy. Mogę panią za to zapewnić, że pieczywo wypiekane w takim piecu zupełnie inaczej smakuje – dodaje.
Pan Marian pochodzi z Marklowic, a zawodu uczył się od tamtejszego mistrza Antoniego Czernego. – Mama wysyłała mnie zawsze po pieczywo i gdy stałem w kolejce, właściciel piekarni wołał mnie na zaplecze, żebym mu pomógł wykładać chleb. Mnie się to podobało, a on w końcu zaproponował, żebym się u niego uczył. Mój wujek zawsze mówił, że dwa zawody nigdy nie znikną: położna i piekarz, więc w 1974 roku zacząłem naukę w piekarni – wspomina pan Salamon. Zanim jednak w tym zawodzie został czeladnikiem a potem mistrzem, upomniała się o niego armia. – W październiku 1978 roku wybrali Polaka na papieża, a tydzień później dostałem bilet do marynarki wojennej, w której zdobyłem zawód kucharza – opowiada pan Salamon. Po powrocie do domu cztery kolejne miesiące pracował u mistrza Czernego, a potem kolega poznał go z Dzierżęgami, którzy szukali kogoś kto mógłby poprowadzić piekarnię. Los zaprowadził go Radlina, z którym się związał na stałe.
Wszystko przez te nogi
Historia radlińskiej piekarni przy dzisiejszej ul. Rymera zaczęła się 46 lat wcześniej nim przejął ją Marian Salamon. To właśnie wtedy do swojego rodzinnego domu, który znajdował się w miejscu nowo wybudowanego, pani Anna przeprowadziła się wraz z mężem Czesławem. W czerwcu 1936 r. Maksowie otworzyli piekarnię, w której postawili jednokomorowy węglowy piec. W tym samym roku przyszła na świat ich starsza córka Antonina, a sześć lat później młodsza Wiktoria. Pomimo wojny, piekarnia funkcjonowała przez cały czas, bo gdy pana Czesława wcielono do wojska, zakład prowadziła jego żona. – Od dziecka pomagałyśmy z siostrą rodzicom. Pamiętam, że wodę przynosiłyśmy z pobliskiego źródła. Zimą woziłyśmy beczki na sankach. Jak było ślisko, to nieraz na górce wywróciły nam się sanki i trzeba było chodzić jeszcze raz – tłumaczy pani Wiktoria i dodaje, że ojciec robił wszystko ręcznie, bo nie posiadał żadnych maszyn.
Młodsza córka Dzierżęgów od samego początku pomagała w piekarni i choć sama żadnych szkół w tym zakresie nie skończyła, nabyte doświadczenie często wykorzystywała. – Po śmierci ojca piekarni nie miał kto prowadzić, bo mój mąż Antoni był górnikiem, a ja nie miałam potrzebnych do tego papierów, więc postanowiliśmy ją wynajmować. Najpierw dzierżawił ją Eugeniusz Barciaga, potem Erich Robenek, po nim Henryk Lipka, a na koniec Franciszek Godlewski. Ja im wszystkim w sklepie przy piekarni zawsze sprzedawałam – opowiada pani Dzierżęga.
W 1982 roku z propozycją wynajęcia piekarni zgłosił się do pani Wiktorii Marian Salamon. – Byłem wtedy młody i żadnej pracy się nie bałem, ale nie wiedziałem czy sobie poradzę z prowadzeniem firmy. Do spróbowania namówił mnie mój mistrz Czerny, który, w razie potrzeby, zaproponował swoją pomoc. Przyjechałem więc do Radlina w niedzielę, żeby zobaczyć piec, ale wyszła do mnie córka właścicieli, więc zamiast pieca, widziałem już tylko jej nogi. Tak mi się spodobały, że po pół roku się pobraliśmy i już nie musiałem płacić za wynajem – wspomina ze śmiechem pan Marian.
W 1986 r., na miejscu starego domu dziadków pani Marioli, Salamonowie zbudowali nowy, połączony z piekarnią. Przez pierwszych siedem lat pan Marian pracował sam, mając do pomocy tylko dochodzącego emeryta. Potem zaczęli się pojawiać uczniowie, których w sumie wykształcił dwudziestu dwóch. – Wszyscy moi obecni pracownicy zaczynali od praktyk, a potem u mnie zostali na etatach. Najdłuższy staż ma Sebastian Foltys, który pracuje od 21 lat, a osiem lat temu dołączył do mnie syn Krzysztof – mówi mistrz, który mógł też liczyć na pomoc żony. Pani Mariola skończyła technikum w Zespole Szkół Spożywczych w Zabrzu, zdała pomyślnie egzamin czeladniczy, a następnie mistrzowski.
Emerytura? To nie dla mnie!
Panu Marianowi na co dzień wystarczają cztery godziny snu. W tygodniu wstaje o 1.00 w nocy a w niedziele o 23.00 i do tego cyklu tak już przywykł, że nawet podczas wakacji trudno mu zmienić przyzwyczajenia. – Jak jesteśmy na jakimś urlopie, to o 1.00 w nocy mąż się budzi, a przed piątą jest już na basenie. Dlatego boi się wesela naszego syna Łukasza, które odbędzie się w tym roku pod Wrocławiem. Tam są inne zwyczaje i ślub zamiast w południe, jak u nas na Śląsku, miał się odbyć o 18.00. Jak mąż to usłyszał, to się wystraszył, że nie wytrwa do obiadu, bo zazwyczaj się kładzie koło ósmej. W końcu wynegocjował, żeby uroczystość przesunąć na 15.00 – mówi ze śmiechem pani Mariola.
Z obu synów państwo Salamonowie są bardzo dumni. Krzysztof i Łukasz skończyli I Liceum Ogólnokształcące w Wodzisławiu Śl., a potem studia. – Młodszy postanowił, że jak zda maturę to zrobi sobie dredy. Jak pierwszy raz poszedł w tych dredach do kościoła, to musiałem sąsiadom tłumaczyć, że to wszystko od pioruna, który mu we włosy uderzył i tak mu się porobiło. Ściął je gdy wyjeżdżał na staż do Stanów Zjednoczonych i zostały w naszej piwnicy – mówi ze śmiechem pan Marian. Dziś Łukasz pracuje w korporacji we Wrocławiu, a jego brat Krzysztof postanowił wrócić w rodzinne strony i pracować razem z ojcem. – Cieszymy się że nasz Krzysio został z nami. Jest nadzieja, że kiedyś tę piekarnię przejmie i praca wielu pokoleń nie pójdzie na marne. Teraz naszą największą radością jest wnuczka Karolinka, która ma roczek – opowiada mistrz, a jego żona dodaje, że pan Marian od dawna kwalifikuje się do sanatorium, ale nawet nie namawia go do składania podania, bo musiałaby mieć pewność, że przydział dostanie najlepiej za granicę. – Gdyby pojechał do Ustronia, to codziennie by mi tu przyjeżdżał. Nawet gdybym mu samochód zabrała, to by dotarł do piekarni autobusem, bo on bez tej pracy nie umie żyć – podsumowuje pani Mariola i przyznaje, że sama za pieczeniem nie przepada, a w jej kuchni nie ma nawet piekarnika. – Wszystko, łącznie z mięsem przygotowuję w starym piecu w piekarni, używając do tego specjalnych aluminiowych garnków, które kupiłam kiedyś na wsi. Na co dzień jesteśmy z mężem w domu w dwójkę, więc gotowaniem się nie przejmujemy – dodaje.
W drugiej połowie lipca piekarnia Salamonów jest zamknięta, ale nie dlatego, że jej właściciele wyjeżdżają na urlop, tylko po to, by serwisować maszyny lub dokonać potrzebnych napraw. – Mogę sobie na to pozwolić, bo nie mam podpisanych żadnych umów z dużymi sieciami. Sprzedajemy pieczywo wyłącznie we własnym sklepie, więc nie jesteśmy z nikim związani – wyjaśnia pan Marian i dodaje, że jedyne zamówienia z zewnątrz przyjmuje na przyjęcia weselne. Współpracuje z gościńcem Kazimierza Kowalika i Domem Przyjęć „Premium” z Radlina oraz zajazdem „Cyganek” w Wodzisławiu Śląskim. Bez weselnego chleba od Salamonów nie obejdzie się też na ślubie syna Łukasza, który zawsze gdy przyjeżdża do domu zabiera z sobą w drogę powrotną pieczywo z rodzinnej piekarni.
Gdy pytam pana Mariana o jego marzenia, odpowiada bez zastanowienia: – Mam tylko jedno: żeby w wieku 85 lat mieć jeszcze siły, by jeździć na nartach. – Na emeryturze? Raczej sobie tego nie wyobrażam. Proszę panią, emerytura to nie dla mnie – podsumowuje ze śmiechem i zbiega na dół do piekarni, bo następne bochenki trzeba wyciągać z pieca. Ich zapach roznosi się po okolicy niczym sygnał, że kolejna partia pieczywa czeka na mieszkańców. Ci zaś wiedzą, że jak w piekarni robią fajne synki, to i chleb lepiej smakuje.
Tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.