Ginter i Grzegorz Kolasa od kuchni

Choć o sztuce gotowania wiedzą niewiele, można ich z powodzeniem nazwać mistrzami kuchni, bo tworzone przez nich meble podbiły serce niejednej gospodyni. O sobie mówią niechętnie, a ożywiają się dopiero wtedy, gdy tematy schodzą na sport, hodowlę gołębi i psów, czyli dziedziny, które od lat konkurują ze stolarstwem.


_JUR9674

Stolarnia oparta na przyjaźni

Kiedy pan Ginter widział jaki ciężki zawód wykonuje jego ojciec ślusarz, wiedział, że nie pójdzie w jego ślady. Dopiero w warsztacie Jana Woszka poczuł, że praca z drewnem jest tym co mógłby robić w życiu. W rodzinnych Tarnowskich Górach rozpoczął więc naukę w szkole zawodowej, zdobywając jednocześnie doświadczenie w stolarni. – Pracowałem codziennie do 14.00, a popołudnia spędzałem na lekcjach. U mistrza to była stara niemiecka szkoła. Wszystko musiało być wykonane dokładnie, szczególnie szuflady, do których nie wcisnęłoby się nawet żyletki – wspomina pan Ginter, który po egzaminie czeladniczym jeszcze przez osiem lat pracował u swojego majstra.

Po przeprowadzce do Raciborza ze znalezieniem pracy nie było żadnych problemów, bo wieloletnie doświadczenie, zdobywane w prywatnym zakładzie stolarskim, było najlepszą rekomendacją. Pierwszy rok pan Kolasa spędził w stolarni Eryka Tatarczyka, która mieściła się przy ul. Polnej. – Moja żona, która była kalkulatorką w Gastronomii, dowiedziała się kiedyś od kucharza, że jest do wynajęcia warsztat Kotuli w Sudole. Razem z kolegą Jerzym Metznerem, z którym wtedy pracowałem, postanowiliśmy spróbować własnych sił – tłumaczy.

Założenie wspólnej firmy okazało się strzałem w dziesiątkę. Zapotrzebowanie na meble było ogromne, a inwestycje niewielkie, bo większość maszyn panowie sukcesywnie odkupywali od właściciela. W ciągu ośmiu lat wspólnej pracy nie sprawdziło się też żadne przysłowie dotyczące spółek. Wspólnicy świetnie się dogadywali, a gdy w 1965 roku każdy rozpoczął działalność na własny rachunek, rozstali się w zgodzie. – Do dziś raz w tygodniu rozmawiam z Jerzykiem, który mieszka na stałe w Niemczech. Cały czas się przyjaźnimy – wyjaśnia pan Ginter.

Do swojej nowej stolarni, która powstała razem z domem na Ostrogu, pan Kolasa zabrał ze sobą jednego pracownika. O klientów martwić się nie musiał, bo w tamtych czasach ich nie brakowało. Gorzej było z materiałami, o które trzeba było zabiegać wykorzystując wszelkie znajomości. – Drewno braliśmy ze składnic w Pietrowicach Wielkich, Głubczycach i Koźlu. Robiliśmy szafy, garderoby, stoliki RTV, a gotowe wyroby wstawialiśmy do sklepów rzemieślniczych w Raciborzu i Wodzisławiu Śląskim, które od nas brały 28 procent prowizji – mówi pan Ginter, który lata ciężkiej pracy w stolarni przypłacił utratą zdrowia. – Wiele bym dzisiaj dał, żeby mnie tak kręgosłup nie bolał. Tyle się w ciągu życia nadźwigałem płyt i mebli, że teraz to wszystko wychodzi, ale do warsztatu i tak zaglądam pięć razy dziennie. Najbardziej żałuję tego, że jestem taki stary i już nie zdążę popracować na tych nowoczesnych maszynach – podsumowuje stolarz.

W pracy jak w sporcie – nie można się poddawać

Pan Grzegorz do stolarni ojca zaglądał rzadko i do kontynuowania rodzinnych treadycji przekonania nie miał. – Zawsze kochałem samochody, więc myślałem że zostanę mechanikiem albo kierowcą. W końcu zwyciężył jednak zdrowy rozsądek, choć motoryzacją pasjonuję się do dziś – tłumaczy. Oprócz fascynacji samochodami były też wakacyjne obozy sportowe, bo sporty walki, a w szczególności zapasy, pasjonowały go od dziecka. – Kibicowałem naszym zapaśnikom i byłem jedynym raciborzaninem na olimpiadzie w Atlancie. Oglądałem na żywo wszystkie trzy walki o złoty medal i słuchałem hymnu, który grali dla Ryśka Wolnego. To było ogromne przeżycie – wspomina pan Grzegorz, który od 1996 roku, poza pekińską, nie opuścił żadnej olimpiady. Sportowe zacięcie przydało się, gdy zaczynając szkołę zawodową trafił na praktyki do ojca w czasach największego kryzysu. – Specjalizowaliśmy się wtedy w garderobach do przedpokojów. Robiliśmy ich tysiące i wszystkie schodziły na pniu. Mama, która zrezygnowała z pracy w Gastronomii, od lat 70. rozwoziła je nyską do sklepów na całym Śląsku. Widziałem ostatnio taką 30-letnią garderobę, która wciąż stała u klientki i uwieczniłem ją sobie na zdjęciu – mówi ze śmiechem pan Grzegorz, który egzamin czeladniczy zaliczył dzięki wykonanemu samodzielnie dębowemu frontowi kuchennemu. Choć pewnie wtedy jeszcze o tym nie myślał, ale to właśnie meble kuchenne za kilka lat miały się stać firmowym produktem stolarni Kolasów.

Zanim pan Grzegorz na dobre zaczął pracować w rodzinnej firmie, odbył zastępczą służbę wojskową i miał, jak sam o nim mówi, 2-letni incydent w firmie budowlanej na lotnisku we Frankfurcie. Wrócił do Raciborza gdy urodziła mu się córka. Czekało go też sporo wyzwań zawodowych, ale największym egzaminem była powódź. – Nikt nie spodziewał się takiej wody. Wydawało nam się, że wystarczającym zabezpieczeniem będą worki z piaskiem, tymczasem potopiły się maszyny, komputery i samochody. Drewno popłynęło z Odrą, a napuchnięte od wody płyty nadawały się tylko na rozpałkę. Prąd mieliśmy dopiero po miesiącu. Na szczęście zaprzyjaźnieni z nami stolarze, których nie dotknął kataklizm, udostępnili nam swoje pomieszczenia, byśmy mogli ruszyć z produkcją – opowiada pan Grzegorz.

Do dziś w stolarni Kolasów czas dzieli się na ten przed powodzią i po niej. Paradoksalnie woda, która zniszczyła wszystko, co spotkała na swojej drodze, jednocześnie wpłynęła na rozwój firmy. Pożyczka z funduszu Phare pozwoliła na sfinansowanie dwóch nowych maszyn: piły panelowej i oklejarki. Później przyszedł czas na wiertarkę wielowrzecionową, ale prawdziwym przełomem był zakup CNC, czyli maszyn numerycznie sterowanych, które zapoczątkowały nową erę w stolarstwie.

_JUR0773_a

Najpierw są ludzie, potem maszyny

Od początku istnienia firmy Kolasowie mieszkali w domu przy stolarni. Niedawno pan Grzegorz przeniósł się z rodziną sto metrów dalej. – Kiedyś mieszkałem w pracy, a teraz obok pracy. Czasy się jednak zmieniły i ludzie nie przychodzą już wieczorami po tyczki do pomidorów – mówi ze śmiechem. Kiedy życie prywatne jest tak blisko zawodowego, wcześniej czy później kolejni członkowie rodziny dołączają do firmy. Najpierw swoją pomocą wsparła męża Gintera pani Barbara, która zrezygnowała z pracy by zająć się prowadzeniem księgowości i kadr. Ponieważ świetnie radziła sobie za kółkiem, została też kierowcą i ku zdumieniu klientów rozwoziła zamówione meble po całym Śląsku. W latach 90. dołączyła żona pana Grzegorza – Gabriela, która dziś prowadzi własną firmę, zaopatrującą klientów stolarni w sprzęt AGD.

Na szczęście nie samą pracą Kolasowie żyją. Drugą pasją pana Gintera od 15 lat są gołębie. Kiedyś je lotował, dziś hoduje wyłącznie dla przyjemności. – Teraz jest ich czterdzieści, a ja przynajmniej mam co robić – podsumowuje. Podczas gdy pan Ginter zachwyca się ptakami, jego syn zdecydowanie woli czworonogi. – Pierwszy pies, którego przyprowadził do domu mąż, to był rotweiler. Potem poznaliśmy welsh corgi pembroke, ulubione psy królowej brytyjskiej oraz owczarki australijskie i zdecydowaliśmy się na ich hodowlę – tłumaczy pani Gabriela. Wraz ze swymi pupilami Kolasowie przemierzali całą Europę, by brać udział w światowych wystawach m.in. w Portugalii czy Norwegii. Wspólne hobby jest odskocznią od codziennej pracy w rodzinnej firmie, która od 1998 roku zaczęła się specjalizować w produkcji mebli kuchennych. – Od tego czasu wiele się zmieniło. Kiedyś nie było zmywarek i pochłaniaczy, teraz to standard w wyposażeniu każdej kuchni. Pojawiły się meble prowansalskie, ale równie popularne są wciąż nowoczesne, w lakierach z połyskiem – tłumaczy pan Grzegorz, który stara się nie opuszczać targów branżowych w Kolonii, Poznaniu czy we Włoszech. Do raciborskiej stolarni trafiają zaś coraz częściej klienci z Niemiec, Czech, a nawet Wielkiej Brytanii. Jak jednak podkreślają właściciele, największym sukcesem firmy są jej pracownicy. Dziś Kolasowie zatrudniają ich wraz z uczniami dwudziestu pięciu. Mogą się też pochwalić wyszkolonymi w ciągu 50 lat istnienia firmy prawie dwustoma uczniami. Najlepsi z nich zawsze mają tu pracę. – Dobra załoga, to nasz największy atut. Mamy pracowników, którzy są z nami od 25 lat. Zawsze powtarzam, że najpierw są ludzie, a potem maszyny – podsumowuje pan Grzegorz.

Katarzyna Gruchot