Karina Mrowiec zwiedziła siedem cudów świata w rok. Prezentujemy jednak sześć zdjęć, bo siódma fotografia pozostała na telefonie, który Karinie skradziono. Chodzi o prekolumbijskie miasto założone przez Majów na półwyspie Jukatan – Chichén Itzá w Meksyku. Od dzieciństwa uwielbiała podróżować, ale nigdy, nawet w najśmielszych snach nie przypuszczała, że realizując swoją pasję, będzie dzięki temu zarabiała na życie.
Bajka miała znaczenie
Wszystko zaczęło się od Robinsona Kruzoe, czyli opowieści przyrodniczo-przygodowej angielskiego pisarza Daniela Defoe, w której tytułowy marynarz przeżywa różne przygody. Te, których słuchała kilkuletnia Karina, różniły się od tych zawartych w książkach – bo jej tata Roland modyfikował historię. Wtedy jednak już wiedziała, że podróżowanie stanie się jej sposobem na życie. – Trudno być jednak Robinsonem Kruzoe, musiałam więc wymyślić coś innego – mówi z uśmiechem. W jej głowie zakiełkowała wtedy myśl, aby zostać stewardessą. Karina Mrowiec dorastała przechodząc przez kolejne szczeble edukacji. Kształcenie rozpoczęła w tworkowskim przedszkolu, kolejno przyszedł czas na szkołę podstawową i gimnazjum. Następnie udała się do ILO w Raciborzu, gdzie ukończyła liceum bilingwalne z naciskiem na język niemiecki. Kolejnym etapem były studia. Wybrała oddalony o około 90 km od jej rodzinnego domu Uniwersytet Opolski. Tam ukończyła licencjat z filologii angielskiej o specjalności nauczycielskiej. Na trzecim roku studiów pojawiła się jednak możliwość wyjazdu na Erasmusa* do Niemiec. Skorzystała z okazji i tam studiowała czeski z hiszpańskim. Ten wyjazd zaważył na jej przyszłym, zawodowym życiu, bo poznała tam stewardessę, która zdradziła jej jak stać się jedną z nich. – Pomyślałam, że to znak z nieba – zauważa bohaterka artykułu.
Długa droga
Tworkowianka dowiedziała się, że aby zostać stewardessą, nie trzeba ukończyć specjalnej szkoły. Usłyszała jednak, że wymagana jest przede wszystkim znajomość języków obcych. To nie było więc ograniczeniem dla naszej rozmówczyni. Znała wtedy już cztery języki: niemiecki, angielski, hiszpański i czeski. Następnym etapem był wybór firmy, w której chciałaby pracować. Wybrała niemieckie linie lotnicze Condor. Zanim jednak została stewardessą, musiała przejść długą drogę. Wówczas, gdy zgłosiła swoją chęć do pracy, razem z nią podobny ruch wykonało około 100 osób. Po testach do drugiego etapu przeszło już 20 z nich, w tym Karina. Wtedy rozpoczął się dwumiesięczny kurs przygotowawczy. Tworkowianka mówi nam, że ten nie był prosty i żartuje, że zazwyczaj ludziom postronnym wydaje się, że stewardessy uczą się tylko jak nalewać sok do szklanki. A to nieprawda, bo podczas kursu dowiedziała się m.in., jak zachowywać się, gdy terroryści opanują pokład samolotu, jak obezwładnić nieodpowiednio zachowujących się pasażerów czy jak udzielać pierwszej pomocy. Dowiedziała się również jak przeżyć na bezludnej wyspie, wówczas kiedy samolot musiałby awaryjnie lądować. Do ukończenia potrzebne było również napisanie testu z wiedzy zdobytej podczas kursu. Kolejnym etapem były trzy loty próbne, wtedy to nowi stewardzi i stewardesy przyglądają się starszym kolegom i koleżankom. To forma praktyki w powietrzu. Czwarty lot z praktykanta tworzy już pełnoprawnego pracownika linii lotniczej. – Przed pierwszym samodzielnym wylotem myślałam, że na pewno będę ewakuować pokład – śmieje się Karina, zauważając, że to na szczęście do dzisiaj się jej nie przydarzyło. W zawodzie pracuje już od trzech lat.
Syndrom poniedziałku nie istnieje
O tym, jakie będzie miała loty, dowiaduje się każdego piętnastego dnia kolejnego miesiąca. Wtedy otrzymuje rozpiskę i wie, jak może wszystko sobie zaplanować. Pracuje na pełny etat, spędza więc w powietrzu 70 godzin miesięcznie. Firma Condor specjalizuje się w dalekich lotach – jeden średnio trwa od 10 do 13 godzin. Szybko więc Karina może wyrobić sobie miesięczny, godzinowy obowiązek latania. Pytana o plusy swojego zawodu mówi, że ma sporo wolnego czasu, poznaje fantastycznych ludzi i bywa w wielu miejscach na świecie. Kiedy zapytaliśmy ją o minusy, zauważa, że nie odnajduje żadnych. Mówi jednak, że jej praca na pewno nie jest dla osób, które lubią rutynę. Problem może pojawiać się również przy zakładaniu rodziny. Wtedy najpewniej trzeba zminimalizować liczbę lotów. Zaznacza również, że jak na razie nie zamieniłaby swojej pracy na żadną inną. Dopowiada także, że dzięki specyfice swojego zawodu nie zna tzw. syndromu poniedziałku, czyli lęku przed pracą, który pojawia się wraz z początkiem nowego tygodnia.
Zaręczyny na pokładzie
Każdy lot jest inny. Jednym z ciekawszych momentów była sytuacja, kiedy na pokładzie samolotu chłopak oświadczył się swojej dziewczynie. – Były oklaski, dostali od nas nawet szampana – wspomina tworkowianka. Pasażerowie są różni, stewardessa musi być więc gotowa na wiele wariantów. Pytana o najbardziej zaskakującą okoliczność, która wydarzył się w trakcie jej pracy, opowiedziała nam moment, kiedy jeden z pasażerów stwierdził, że chce otworzyć w trakcie lotu drzwi. To, jak przyznaje, jest niemożliwe ze względu na ciśnienie. Musiała jednak opanować sytuację, zachowywać przy tym spokój i dać poczucie bezpieczeństwa innym pasażerom.
Siedem cudów świata w rok
Praca i poprzez to podróżowanie to jedno, ale zwiedzanie świata na własną rękę to drugie. Tworkowianka mówi nam, że sporo czasu spędza w samolocie na własną rękę. W ubiegłym roku wymyśliła sobie, że chce zobaczyć siedem nowych cudów świata, czyli tych, które zostały ogłoszone w lipcu 2007 roku. W rok zobaczyła więc: Wielki Mur Chiński, starożytne miasto wykute w skale – Petra (Jordania), pomnik Chrystusa Odkupiciela w Rio de Janeiro, najlepiej zachowane miasto Inków – Machu Picchu w Peru (Cuzco), prekolumbijskie miasto założone przez Majów na półwyspie Jukatan – Chichén Itzá w Meksyku, Koloseum w Rzymie oraz Tadź Mahal, czyli indyjskie mauzoleum (Agra). Zwiedzanie rozpoczęła w marcu, a zakończyła w grudniu przed Bożym Narodzeniem. Karina przyznaje, że najbardziej w podróżach lubi rozmowy z miejscowymi, dlatego też stara się nauczyć jak najwięcej języków obcych. Na czerwiec zaplanowała wyprawę do Azji Środkowej, a konkretnie do Kazachstanu i Kirgistanu. Jej podróże są też inne niż większości osób. Swoich wypraw nie planuje w biurach podróży. Najpierw wybiera miejsce, gdzie chce pojechać, następnie kupuje przewodnik po danym mieście. Dopiero po wyjściu z samolotu szuka lokalizacji, gdzie będzie spać. W ten sposób zwiedziła już 72 kraje.
Z miłością do języków
Jej kolejną pasją jest nauka języków obcych. Mówi po włosku, hiszpańsku, czesku, angielsku oraz po niemiecku. Zapowiada naukę rosyjskiego, a łącznie chce nauczyć się aż dziesięciu języków. Jednak najważniejsza – jak przyznaje – jest dla niej mowa śląska. – To mój język numer jeden – zaznacza. Na uniformie ma nawet śląską flagę. Ostatnio zdarzyło się też, że jej lotem podróżowało małżeństwo z Wodzisławia Śląskiego, radość tworkowianki była więc ogromna.
Tata liczy loty
Początkowo – co nie powinno dziwić – jej praca wywoływała pewne obawy u rodziców, teraz są bardzo dumni z pracy swoje córki. Tata Roland prowadzi nawet ewidencje wszystkich podróży swojej córki. Do tej pory odnotował 440 lotów. Tworkowianka mieszka w niemieckim Monachium. W rodzinnym mieście bywa średnio raz w miesiącu. – Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – zauważa. – Tu czuję się najlepiej – deklaruje rozmówczyni. Karina Mrowiec mówi, że warto realizować swoje marzenia. Przyznała również, że spotkała się z naszym dziennikarzem nie dlatego, aby pochwalić się swoją pracą i podróżami, lecz aby zainspirować innych do działania. Udowadnia, że nawet pochodząc z maleńkiego Tworkowa, można wiele osiągnąć. Bohaterka naszego materiału zachęca do kontaktu osoby, które chciałby dowiedzieć się jak pracować w jej zawodzie. Zapowiada, że chętnie zdradzi wszelkie tajniki. Z Kariną Mrowiec można kontaktować się na Instagramie pod nazwą cheeseburgermama.
Dawid Machecki
You must be logged in to post a comment.