Ocice przywitały ich flagami Libanu i śląskimi specjałami, a oni przywieźli ze sobą ogromne pokłady wiary i miłości, którą otoczyli swoje polskie rodziny. Przez cztery dni libańscy studenci mówili do swoich gospodarzy „mamo” i „tato”, choć niektórzy „rodzice” byli niewiele starsi od nich. A gdy przyszło do pożegnania, łzy lały się litrami i była to najpiękniejsza powódź, jakiej doświadczył Racibórz.
Dzielnica zielonych cedrów
– Kiedy dostałem z Opola informację o tym, że do naszej parafii mają przyjechać Libańczycy, trochę się obawiałem, czy znajdę tyle chętnych rodzin, bym miał ich gdzie zakwaterować – mówi o swoich pierwszych odczuciach ks. proboszcz Krystian Hampel. Okazało się jednak, że ani bariera językowa, ani różnice kulturowe nikogo nie przestraszyły. – W ciągu roku przygotowań na Światowe Dni Młodzieży zgłosiło się do nas prawie 50 rodzin z Ocic i ani jedna z nich nie zrezygnowała. Libańczyków przyjechało trzydziestu, więc i tak nie wszyscy mogli ich gościć – dodaje ks. proboszcz.
Rozwiązaniem problemów językowych zajęło się polsko-syryjskie małżeństwo, od lat mieszkające w Raciborzu i ocicka młodzież, która mówiła po angielsku. – Nasi goście byli maronitami (chrześcijańska ludność z Bliskiego Wschodu zamieszkująca Syrię i Liban, wyznawcy Kościoła Maronickiego – przyp. red.), a jeden z nich, ojciec Piotr, zakonnikiem. Odprawiałem z nim czwartkową mszę rzymsko-katolicką i niedzielną w ich rycie, po arabsku. Kościół był pełen wiernych, bo to pierwsza w historii naszej parafii tego rodzaju Eucharystia – wspomina ks. Hampel i podkreśla ogromną pomoc wszystkich parafian.
Na kilka dni przed Światowymi Dniami Młodzieży w dzielnicy pojawiły się flagi z charakterystycznym zielony cedrem. Na pomysł zakupienia dla wszystkich rodzin goszczących pielgrzymów, libańskich flag wpadła Małgorzata Mateńczuk. Przyjechały z Bielska-Białej niemal w ostatniej chwili, ale dzięki nim wszyscy wiedzieli w których domach pojawili się goście. Libańczycy zabrali je potem ze sobą wraz z podpisami polskich rodzin, jako pamiątkę.
– Dzięki naszym gościom trochę się wyciszyliśmy i przeżyliśmy swego rodzaju rekolekcje – tłumaczy Małgorzata Mateńczuk, która zaprosiła do siebie 24-letnią studentkę medycyny Farę i jej młodszą siostrę 19-letnią Noę. – Starałam się towarzyszyć im w mszach i Drodze Krzyżowej, którą dziewczyny bardzo przeżywały. W domu opowiadały o swojej rodzinie: tacie, który prowadzi sklep z materiałami budowlanymi, mamie która jest dyrektorką szkoły średniej i 10-letniej siostrze Kirze, która została z rodzicami w domu – opowiada pani Małgosia, która podziwiała ich szczerą wiarę i otwartość.
Yalla, yalla i do tańca
Wśród tych, którzy w akcję zaangażowali się szczególnie mocno byli ministranci tutejszej parafii: Marcin Przybyła i Patryk Fitzon, pełniący funkcję przewodników i tłumaczy libańskich gości. – Zaskoczyło nas, to jak bardzo interesowali się historią. Opowiadali o swojej i chcieli wiedzieć jak najwięcej o naszej. Wypytywali o każdy zabytek, zachwycali się naszym rynkiem, Zamkiem Piastowskim i muzeum – opowiada Patryk, a jego kolega Marcin dodaje, że ich goście szybko znaleźli wspólny język nawet z tymi, którzy nie mówili po angielsku. – To tacy sami młodzi ludzie jak my. Korzystają z mediów społecznościowych, słuchają tej samej muzyki i lubią się bawić. Zaraz po przyjeździe poprosili nas o pomoc w zakupie kart SIM, by mieć internet i kontakt z rodzinami. Zabraliśmy ich do pubu na Piwo Raciborskie, które im bardzo smakowało, pytali nawet o dyskotekę i opowiadali, że u siebie często do niej chodzą. Mieli niespożyte pokłady energii, a jednocześnie taki totalny luz i spokój – mówi Marcin. Obaj zauważyli, że libańska młodzież żyje w innym tempie niż ta w Polsce. – My co chwilę patrzyliśmy na zegarki, żeby zrealizować codzienny plan, stresowaliśmy się, że nie zdążymy im czegoś pokazać, albo spóźnimy się na jakieś spotkanie. Oni do wszystkiego podchodzili z dystansem, a jak ich popędzaliśmy to i tak zajmowało im to przynajmniej 10 minut dłużej niż nam. Jakby żyli na zwolnionych obrotach – tłumaczy Patryk.
Wszyscy libańscy pielgrzymi związani byli z Uniwersytetem pod wezwaniem Ducha Św. w Kasliku (w skrócie USEK). Jest to prywatna katolicka uczelnia, za naukę w której trzeba płacić wysokie czesne, więc studiują na niej dzieci dość dobrze sytuowanych rodziców – Mieliśmy studentów medycyny, automatyki, architektury, był też chłopak, który uczył się w seminarium i jeden zakonnik. Kiedy zapytali nas, czy przed ich przyjazdem wiedzieliśmy coś o ich kraju, z przykrością musieliśmy przyznać, że nie, ale wspólnie szybko nadrabialiśmy braki. Oni uczyli się polskich słów, a my arabskich. Najłatwiej przychodziło nam yalla, yalla, czyli szybko, naprzód, bo trzeba ich było nieraz poganiać – mówi Patryk i przyznaje, że trochę za ambitnie podeszli do swoich obowiązków, bo były dni, gdy Libańczycy po prostu padali z nóg. Gdy chcieli spróbować polskich potraw, przewodnicy zabierali ich do barów, które serwowały pierogi, a gdy chcieli zrobić zakupy, trafiali do galerii. Odwiedzili też Dom Pomocy Społecznej Św. Notburgi i Dom Dla Bezdomnych „Arka.N”. – Wrócili kiedyś bardzo zmęczeni, ale znaleźli jeszcze siłę, by uczestniczyć w adoracji. Podziwiałem ich skupienie i modlitwę. Zresztą oni uczestnicząc w liturgii, uczestniczyli w niej naprawdę i szczerze – podkreśla proboszcz Hampel.
Mimo napiętego planu zajęć, znalazł się czas na wspólną zabawę. W niedzielny wieczór libijscy studenci i ich polscy gospodarze zostali zaproszenie na grilla, którego zorganizowano na placu przed kościołem. – Mimo że jestem już na emeryturze, zgodziłam się na zastępstwo w aptece i akurat nałożyło się to na przyjazd moich pielgrzymów: 25-letniego architekta i 21-letniego studenta biologii. Po całym tygodniu pracy czułam się zmęczona, więc Edgarowi i Antonio towarzyszyły w ten dzień moje wnuczki, które akurat wróciły z wakacji. Kiedy w końcu do nich dotarłam, nie żałowałam, bo zabawa była naprawdę wspaniała – opowiada Halina Hupa i dodaje, że Libańczycy są tak radośni, że swoim dobrym humorem potrafią zarazić każdego. Było więc wspólne biesiadowanie przy gitarze i tradycyjne tańce do muzyki arabskiej i polskiej.
Dla przystojniaków pościel w motylki
Małgorzata Herber chciała do siebie zaprosić dziewczyny, więc gdy się okazało, że zamieszka u niej Salim i Mazen, była pełna obaw. – Mam dwie córki, więc pomyślałam, że łatwiej by się nam było dogadać. Przygotowałam już pościel w motylki i różowe ręczniki, ale po pierwszej kolacji wszystkie uprzedzenia minęły, bo okazali się niezwykle sympatyczni – opowiada pani Małgosia. Mazena – absolwenta uniwersytetu, obecnie pracującego w banku i studenta czwartego roku medycyny Salima wszyscy od razu polubili. – Zauważyłam, że oni naprawdę mało jedzą, za to lubią każdy posiłek celebrować, bo najważniejszy jest dla nich czas spędzony z nami przy stole. Dziwiły ich nasze obfite śniadania, ale wytłumaczyliśmy im, że na co dzień tak nie jadamy – mówi pani Herber i podkreśla, że chłopcy nie tylko wyróżniali się urodą, ale i pracowitością. Chętnie brali udział w domowych pracach, a kuchni nigdy nie omijali szerokim łukiem. – Zawsze podkreślali, że więź najlepiej buduje się przy kuchennym stole, dlatego często przy nim siadaliśmy i po prostu rozmawialiśmy, czując że jesteśmy jedną wielką rodziną – podsumowuje pani Małgosia.
Dominika Blewąska gościła w swoim rodzinnym domu 23-letniego studenta teologii i 27-letniego absolwenta elektroniki. – Jak tylko zobaczyłam tych dwóch przystojniaków, od razu pomyślałam sobie, że muszę ich ze sobą zabrać i nawet obok nich stanęłam. To chyba było zrządzenie losu, bo oni wybrali właśnie moją rodzinę – wyjaśnia pani Dominika i podkreśla, że Nadim i Joseph wprowadzili do ich monotonnego życia wiele radości. – Zwracali się do mojej mamy tak jak my, więc nagle mając dwie siostry zyskałam dwóch braci. I to jakich! Po każdym posiłku po sobie sprzątali i na każdym kroku podkreślali, jak bardzo nas kochają i szanują, co było dla nas dużym zaskoczeniem, bo my jednak nie jesteśmy tak wylewni – dodaje.
Do przyjazdu gości pani Dominika chciała się lepiej przygotować, więc przeczytała, że w Libanie preferują kuchnię lekką, z dużą ilością warzyw. – Ja jednak zaryzykowałam, bo chciałam, żeby spróbowali polskich dań. Ugotowałam żurek, bigos i oczywiście rolady z kluskami śląskimi, które gonili po talerzu. Eksperyment się udał, bo wszystko im bardzo smakowało, a zdjęcia naszych dań od razu pojawiały się na ich Facebooku. Jak ja wrzucam swoje fotki to mam 10 polubień, a oni mieli od razu 200! – mówi ze śmiechem pani Dominika.
Słodkim chłopakom, jak okrzyknęła ich gospodyni, bardziej od polskich wędlin smakowały swojskie dżemy, miód i kompot. Ten ostatni zrobił taką furorę, że słowo „kompot” zagościło w ich słowniku na co dzień. – Tak się z nimi zżyliśmy, że kiedy odjechali, zrobiło się w naszym domu smutno. Na szczęście mamy kontakt mejlowy i jak wszystkie inne rodziny, zaproszenie do Libanu. Kto wie, może uda nam się kiedyś spotkać gdzieś w połowie drogi? – zastanawia się pani Dominika. – We wrześniu planuję spotkanie wszystkich rodzin, które gościły pielgrzymów. To była spontaniczna akcja, która wspaniale się udała. Takiego potencjału moich parafian nie mogę zmarnować – podsumowuje proboszcz Krystian Hampel.
Katarzyna Gruchot | Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.