Cukiernia Malcharczyków jest pełna pamiątek po jej założycielu. Na zdjęciach zawsze roześmiany pan Alfred prezentuje piętrowe torty, ciasta i słynne kołacze, dla których najpierw na Kozielską a potem na Mariańską przyjeżdżali mieszkańcy z całego regionu. Są też dyplomy i fotografie uwieczniające wręczanie odznaczeń, medali, tytułów. Pan Alfred stoi na nich nieco onieśmielony, bo tego, co przez całe życie robił dla innych nigdy nie traktował w kategorii zasług, tylko zwykłej ludzkiej pomocy, o której, podobnie jak teraz jego syn, mówić nie lubił.
Miłością trzeba się dzielić
– Mąż ostatnią koszulę by oddał, gdyby widział że ktoś jej potrzebuje – zaczyna swoje wspomnienia pani Teresa. Przyszłego narzeczonego poznała na weselu w jego rodzinnym Gamowie. Pan Alfred był już wtedy cukiernikiem PSS Społem, który przyjechał na wojskową przepustkę. Słodki chłopak od razu zrobił na niej duże wrażenie, ale pochodząca z Raciborza pani Teresa, pracownica administracji tutejszego ZOZ-u, o przeniesieniu się na wieś nie chciała nawet słyszeć. Skromne wesele odbyło się w 1963 roku w Raciborzu. – Zrobiliśmy je w jednym pokoju w rodzinnym domu na Kozielskiej, w którym mieszkałam razem z mamą. Było zaledwie dwadzieścia osób i zwykły tort, zrobiony przez męża, bo o takim piętrowym, jak się robi dzisiaj, nikt wtedy nie słyszał – wspomina pani Teresa, która zaraz po ślubie razem z mężem zamieszkała u mamy. – To był budynek MZB, na parterze którego znajdował się sklep WSS. Wykupiliśmy go potem z mężem, a po przeniesieniu sklepu, dzięki pomocy architekta udało się go przebudować tak, by w tym miejscu znalazło się miejsce na ciastkarnię – dodaje.
W 1967 roku urodziła się pierwsza córka Malcharczyków. – Gdy po czterech latach zachorowała na wirusowe zapalenie płuc, pracowałam jeszcze w służbie zdrowia, więc wszyscy lekarze postawieni byli w pogotowiu. Niestety, powikłania tak osłabiły jej serce, że zmarła, a ja nie mogłam się uporać z jej odejściem – opowiada pani Teresa. Choć na świecie był już wtedy 2-miesięczny Adrian, strata po córce wciąż była bardzo bolesna. Malcharczykowie postanowili więc postarać się o adopcję. W pomoc zaangażowali się wszyscy zaprzyjaźnieni lekarze, szukając małej dziewczynki w całej Polsce. 15-miesięczną Bożenkę znaleźli w domu dziecka w Sosnowcu. Gdy dołączyła do rodziny, radości nie było końca, bo u Malcharczyków dzielenie się miłością było tak naturalne, jak dzielenie się kołaczami.
Kiedy na świat przyszła najmłodsza córka Sylwia, pani Teresa nareszcie poczuła, że rodzina jest w komplecie, a ponieważ obowiązków przybywało, zrezygnowała z pracy zawodowej, by zająć się dziećmi i pomóc w założonej w 1980 roku rodzinnej cukierni. – Zaczynałam od sprzedawania w sklepie, ale jak brakowało ludzi na produkcji, to musiałam ich zastępować. Od męża nauczyłam się wszystkiego. Przygotował mnie do praktycznych egzaminów czeladniczych i mistrzowskich, które zdawałam u mistrza Kojzara, i tych teoretycznych w Katowicach – mówi pani Teresa i dodaje, że pan Alfred miał w sobie dużo spokoju i był idealnym nauczycielem. Nic więc dziwnego, że chowające się w szczęściu i słodyczy dzieci, wybrały taką drogę zawodową jak rodzice. Najstarsza Bożena pracuje w branży cukierniczej w Niemczech, gdzie mieszka razem z synem, a Adrian razem z żoną Beatą prowadzi po ojcu rodzinną firmę, w której zatrudnia młodszą siostrę Sylwię.
Na problemy najlepsza jest cierpliwość
Pierwsze wspomnienie, które kojarzy się panu Adrianowi z ojcem to nocne wyprawy do cukierni. – Mieszkaliśmy wtedy na Kozielskiej. Chciałem, żeby ojciec budził mnie w nocy, gdy zaczynała się produkcja ciastek. Zabierał mnie wtedy do pomieszczenia, w którym przygotowywało się marcepanowe figurki na torty. Pokazywał mi jak się robi świnki i ja, mając kilka lat, te swoje pierwsze zwierzątka pod jego okiem kleiłem – opowiada cukiernik. Potem były wakacyjne prace, za które pan Alfred zawsze wynagradzał, i wybrany za namową ojca Zespół Szkół Zawodowych w Raciborzu, z jednoczesną praktyką w rodzinnej firmie. – Zaczynałem tak jak wszyscy uczniowie od ścierki i szczotki. Najgorsze w tym wszystkim była jednak poranna pobudka. Ojciec mnie zawsze budził, a ja dałbym wszystko, żeby nie musieć wstawać. Kiedyś zapytał: a w totka chciałbyś wygrać? No jasne, nie musiałbym pracować – odpowiedziałem, a on na to: zamknij oczy i wyobraź sobie że jesteś w Afryce. Jak je potem otworzysz i zobaczysz, że jesteś w domu, to już wygrałeś – opowiada ze śmiechem o metodach pana Alfreda jego syn.
Gdy pan Adrian skończył 16 lat, za zgodą rodziców zrobił prawo jazdy i zaczął pomagać w zaopatrzeniu. – To były czasy totalnego kryzysu i limitów dla branży piekarniczej, które nie wystarczały na potrzeby produkcji. Jeździłem więc od wioski do wioski i skupowałem co się dało. Tłumaczyłem w każdym sklepie, że wpadłem i potrzebuję mąkę i cukier, żeby wesele zrobić i działało – mówi ze śmiechem cukiernik. Prowadzenie firmy cukierniczej graniczyło wtedy z cudem. Ludzie, którzy zamawiali u Malcharczyków ciasta i torty na wesela lub inne uroczystości, musieli do cukierni dostarczać swoje produkty bo kakao, cukier czy bakalie były towarem deficytowym. – Wszystko było reglamentowane. Po jajka jeździliśmy aż do Prudnika. Pamiętam że wieźliśmy ich kiedyś przyczepą dziesięć tysięcy. To było zimą i z górki na Głubczyckiej jechaliśmy z duszą na ramieniu, ale dowieźliśmy je w całości – opowiada pani Teresa.
Jedyną osobą, która kryzysem się nie przejmowała był pan Alfred. – Z tatą można było konie kraść. Zawsze zadowolony, zawsze chętny do pomocy i oddający się swej pracy całym sercem. Ja też ją lubię, ale on ją kochał. Tak dobrze czuł się w białym fartuchu i spodniach, że nawet nie lubił się w domu przebierać. Miał też wyjątkową cierpliwość do wszystkiego i wszystkich, czego mnie brakuje – wspomina pan Adrian.
O wuzetkach, które rozpływają się nie tylko w ustach
Po pomyślnie zdanym egzaminie czeladniczym, od 1989 roku pan Adrian przez sześć lat zdobywał doświadczenie w niemieckiej branży cukierniczej. Do Raciborza wrócił z nowymi pomysłami i maszynami. – Namówiłem ojca, żeby wprowadzić do produkcji bułki i rogaliki, których nigdy wcześniej w naszej firmie nie robiliśmy. Przywiozłem ze sobą wałkowarkę i półautomatyczną dzielarkę do bułek, które odkupiłem od mojego niemieckiego szefa. Te maszyny chodzą do tej pory i są nie do zdarcia – tłumaczy pan Malcharczyk, który do kraju wrócił chętnie, bo czekała tu na niego narzeczona. – Beata była naszą sąsiadką z Kozielskiej, więc znaliśmy się od dziecka. Podczas jednego z moich przyjazdów z Niemiec zobaczyłem fajną dziewczynę z takimi ogromnymi na pół twarzy okularami i od razu bardzo mi się spodobała. Zaiskrzyło na osiemnastych urodzinach mojej siostry i już wiedziałem, że trzeba będzie wracać – tłumaczy pan Adrian, a jego żona dodaje, że jej serca nie kupił słodkościami, tylko osobistym urokiem.
Weselny tort przygotował młodym pan Alfred, który synową po Ekonomiku postanowił przekonać do cukiernictwa. – Uwielbiał podczas pracy opowiadać. Robił jakieś ciasto i cały czas o nim mówił. Żałuję, że z jego wiedzy nie mogą już skorzystać moi synowie, których mógłby jeszcze wiele nauczyć – tłumaczy pani Beata, która pod okiem teścia zdała egzamin czeladniczy. W firmie do dziś stosuje się tradycyjne przepisy pan Alfreda, a jego charakterystyczne wuzetki i kołacze lux z podwójnym nadzieniem cieszą się wciąż ogromną popularnością. Te ostatnie kupują często klienci z Niemiec, którzy je po przyjeździe do domu zamrażają. Z wuzetkami wiąże się zaś rodzinna anegdota. – To było jeszcze w zakładzie na Kozielskiej. Tato przyszedł po nocnej zmianie do domu i oświadczył mamie, że ktoś mu ukradł całą blachę wuzetek. Teoretycznie było to możliwe, bo drzwi do cukierni nigdy się nie zamykało, ale jakoś nikt nie mógł w to uwierzyć. Sprawa się wyjaśniła dopiero wtedy, gdy przyszła następna zmiana i zobaczyła w piecu blachę z jakąś rozlaną masą. Okazało się, że zmęczony pracą tato pomylił pomieszczenia i zamiast do chłodni, wuzetki odruchowo wsadził do pieca – opowiada ze śmiechem pan Adrian, który razem z żoną kontynuuje rodzinne tradycje. Jak sami podkreślają, w pracy i życiu wzajemnie się uzupełniają i mogą już liczyć na pomoc dzieci: Dominika, Mateusza, Kamila i Ady. Najstarszy Dominik uczy się w I LO i od kiedy zrobił prawo jazdy, odciąża pana Adriana jako kierowca. – Gra świetnie na perkusji, ma zainteresowania muzyczno-informatyczne i już rozgląda się za jakąś uczelnią. Ani jego, ani reszty dzieci nie będziemy zmuszać do wyboru drogi życiowej. Jeżeli któreś z nich będzie chciało zająć się cukiernictwem, to firma stoi przed nimi otworem, ale to musi być ich, a nie nasz wybór – mówi pani Beata. A ponieważ wartości, którym pan Alfred był wierny przez całe życie, przekazywane są z pokolenia na pokolenie, obojętnie co będą robić, ważne by tak jak dziadkowie i rodzice najwięcej słodyczy mieli w sercu.
Tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.