Płytą „Inwentarz” zamknął obszerny rozdział swojego życia. Jak sam mówi, nawija o tym, co go otacza, bez tematów tabu. Miłość do hip-hopu okazała się jedną z najtrwalszych, jaka go spotkała. – Czemu ta zajawka trwa tak długo? Próbowałem różnych rzeczy, miałem wiele zainteresowań, ale na końcu każdej drogi był rap. Nie umiałbym z tym skończyć – wyznaje Wojciechowi Kowalczykowi Rafał Malec.
Dwugodzinne spotkanie mija jak z bicza strzelił. Malec okazuje się być barwnym rozmówcą, nieunikającym trudnych zagadnień. Opowiada o polskim rapie lat 90., pierwszych światowych produkcjach, które dotarły do jego uszu oraz zastanawia się nad odpowiedzią na pytanie, co magnetycznego jest w tej muzie, że przyciąga tak duże grono zwolenników.
Wydmuszki
To była miłość od pierwszego usłyszenia. Niedojrzała – miał dopiero 16 lat, szalona – hip-hop rozbrzmiewał w jego głowie dzień w dzień. Godzinami. I przede wszystkim spełniona, o czym może zaświadczyć dziś, mając niecałą trzydziestkę na karku. Okres sprzed niemal dwóch dekad wspomina z uśmiechem, za którym kryje się nuta sentymentu, chęci tworzenia, marzeń o wielkiej przygodzie i wyrwaniu się, przy pomocy muzyki, z szarej rzeczywistości.
Takich jak on było wielu. Niepokorna, pełna buntu młodzież szukała odskoczni, a wspólne nawijanie pozwalało wejść w inny wymiar, zintegrować się w lokalnym środowisku zapaleńców hip-hopu i robić wszystko, aby zyskać poczucie, że poprzez autorskie kawałki przekazuje się odbiorcom meritum własnych odczuć, pragnień i zastrzeżeń do tego, co dzieje się wokół. – W szkole średniej poznałem Wirusa – ziomka, który miał już spore doświadczenie w branży, głównie na poziomie lokalnym. Pokazał mi rap od profesjonalnej strony. Pamiętam, że to u niego zetknąłem się z dynamicznym mikrofonem i innym cudami techniki, które na tamte czasy wydawały mi się mega kozackie – przyznaje Malec.
Pierwsze kawałki nagrywał w prowizorycznie zbudowanym studiu, w kawalerce swojego ojczyma. Ściany obłożył wydmuszkami, a z kabiny prysznicowej zrobił swoje centrum dowodzenia. Fascynacją do rapu zaraził młodszego brata, dziś producenta muzycznego, współtwórcę ostatniej płyty – Antona (pisaliśmy o nim TUTAJ). – W domu się nie przelewało, nie mieliśmy pieniędzy na komputer, a wiadomo że bez tego ani rusz. Na szczęście łączyła nas koleżeńska czy nawet przyjacielska więź z ludźmi, który mieli podobną pasję. Nagrywaliśmy więc na amatorskim sprzęcie, w spartańskich warunkach – opowiada.
Uśmiechnięte twarze
Malec wyszukuje w odmętach wspomnień swoich pierwszych idoli, na czele z Kalibrem, Liroyem, Paktofoniką czy Nagłym Atakiem Spawaczy. – Ukształtowali nasz muzyczny gust. W pewnym sensie wyznaczyli standardy, do których każdy z nas chciał się zbliżyć. To kanony, żywe legendy, na nich się wychowaliśmy – tłumaczy, dodając: – Tkwiłem w tym polskim rapie, śledząc produkcje pochodzące z różnych regionów kraju, do momentu, gdy poznałem WuErEsa, który puścił mi muzę ze Stanów Zjednoczonych. Zauroczyłem się. Chciałem poznać genezę, zdobyć jak najwięcej informacji. W mojej głowie nastąpiła rewolucja, zmieniłem nastawienie. Wiedziałem już, że hip-hop z USA jest tym głównym nurtem, w którym chciałbym się realizować – twierdzi raciborzanin.
Bywały chwile, że miewał dość. Rozmyślał nad dalszą perspektywą, kalkulował, jakie materialne korzyści płyną z tworzenia. Stop – słowo to nie przeszłoby mu jednak przez gardło. Wcześnie pojął, że nie pieniądze, lecz o satysfakcję w tym wszystkim chodzi. Uwolnił się od wygórowanych ambicji, zrozumiał, że jeśli ma się pasję za którą idzie jakieś przesłanie, to ma się wszystko.
Co go nakręcało? W sekundę sięga po słowa Piotra Łuszcza: „Kiedy to robię, widzę uśmiechnięte twarze. Bo to jest właśnie Everest moich marzeń”, tłumacząc, że najważniejsza jest dla niego aprobata obcych nawet osób. – To świetne uczucie, gdy ktoś podejdzie do mnie, zbije pionę i powie, że podobają mu się moje kawałki. Dla takich sytuacji warto to robić – nie kryje Malec i wyznaje: – Nigdy nie czułem się dobrze z myślą, że mógłbym zerwać z hip-hopem. Przypominałem sobie wtedy, że miałem w życiu wiele zainteresowań, i że rezygnowałem z nich właśnie w chwilach zniechęcenia czy zwątpienia. W tym przypadku nie chciałem popełnić tego błędu.
Zderzenie gatunków
Niezmiennie twierdzi, że muzyka łączy ludzi, a melorecytacja potrafi poruszyć nawet najdalsze zakątki ludzkiej świadomości. – Za pomocą dźwięków i słów działamy na wyobraźnię. Jesteśmy kreatorami emocji – przekonuje, zaznaczając jednocześnie: – Jednak tylko wtedy, gdy nasze odczucia są prawdziwe. W rapie nie może być fałszu, nieszczerości. Słuchacz zauważy każde kłamstwo.
Kiedyś dominowała złota era hip-hopu. Klasyczne samplowane bity, jednostajne tempo utworów, momentami monotematyczność. Rapera można było poznać z kilometra. Luźne spodnie, krok do kolan i bluza z kapturem. Stylu tego nie dało się pomylić z żadnym innym. Obecnie, jak mówi Malec, granice się zacierają. Nawet w środowisku rapu, przed laty oderwanym przecież od wszelkich innych gatunków, zaczęły pojawiać się eklektyczne zapędy. – Producenci mieszają gatunki, szukają oryginalnego brzmienia. Słowem: eksperymentują. Bity naszpikowane są różnymi nowymi dźwiękami, które jeszcze 10 lat wstecz nie zostałyby pozytywnie odebrane. Ewoluują także ludzie, którzy tworzą tą kulturę – zauważa.
Sam swój debiutancki album „Inwentarz” określa jako niespójny. Wyjaśnia, że nie miał jednej koncepcji, schematu, w który chciałby się wpisać. – Czerpałem z różnych wzorców. Na płycie jest zarówno ocierający się o reagge „Spacer po bruku”, psychodeliczny „Sarkofag złudzeń” czy mający sporo cech G-funcku kawałek pt. „Z pamiętnika przeciętnego Polaka” – wymienia. Tytuł krążka miał symbolicznie spajać wszystkie numery. Na nazwę „Hybryda”, która była pierwotnym pomysłem, już ktoś wpadł, „Inwentarz” to z kolei zbiór różnych, czasem skrajnych rzeczy. Malec trafił w punkt.
Rozliczenie z przeszłością
Konsekwentnie podkreśla, że płyta nie miała być produktem czysto marketingowym. Nie licząc na sukces finansowy zrezygnował z promocji i trasy koncertowej. – Chcieliśmy ją po prostu wydać. Powstawała bardzo długo. Pierwsze kawałki napisałem już w okolicach 2012 roku. Prowadziliśmy raczej koczowniczy tryb życia – nagrywaliśmy w różnych miejscach, często traciliśmy zapis. Poza tym równolegle z pracą nad płytą, spoczywał na mnie szereg obowiązków rodzinnych – opowiada Malec, który ma żonę i sześcioletnią córkę. Nad bitami (podkładem muzycznym – przyp. MAD) pracowali Anton, WuErEs i DJ Feel-X. Wszystkie teksty napisał Malec. Utrzymuje, że każdy z nich niesie ze sobą przesłanie. – Zależy mi na tym, aby posiadały jakąś myśl przewodnią. Nie chcę rzucać bezsensownej wiązanki słów, uprawiać free stylu czy używać poetycko zawiłych metafor. Nigdy jednak dokładnie nie zastanawiam się, co chciałbym przekazać, tylko zwyczajnie to robię. Z sercem i prosto z serca – tłumaczy raper, który utrzymuje, że pisze o sytuacjach związanych z codzienną, szarą egzystencją.
Kończymy wywiad. Jeszcze kilka zdjęć do artykułu i możemy ruszać w miasto. Jest piątkowe, kwietniowe popołudnie. Nocne życie Raciborza właśnie się zaczyna. Z głośników w aucie rozbrzmiewa drugi utwór z „Inwentarza” – „Bariery”, a mi nasuwa się pyta, czy wraz z wydaniem płyty otworzyły się przed nim nowe możliwości? – Nie patrzę na to przez pryzmat plusów i minusów. Zawsze z tyłu głowy miałem natomiast myśl, że nie dokończyłem pewnych spraw. Teraz zrzuciłem z siebie ciężar i mogę rozpocząć kolejny projekt – nie kryje nasz bohater, a jego słowa przebijają się najpierw przez utwór „Nie ma rzeczy niemożliwych”, a następnie – „Wczoraj a dziś”. Ten ostatni skłania Malca do refleksji: – Napisałem wiele numerów, większość pewnie nie ujrzy światła dziennego. Ale nie rozgłos jest w tym wszystkim najważniejszy. Pewnie kiedyś puszczę je mojej córce i na jej opinii będzie mi zależeć najbardziej.
Tekst i zdjęcia Wojciech Kowalczyk
You must be logged in to post a comment.