Marek Furmanowicz – człowiek renesansu

– Gdy fotografuję miasto, nie interesują mnie jedynie obiekty, które wystawia się na widok turystom. Wiadomo, że one będą zawsze ładne i reprezentatywne. Bardziej skupiam się na tym co jest „z tyłu”, ukryte. Na tym czego raczej turyści nie oglądają. Dopiero wtedy można odkryć prawdę danego miasta – mówi Marek Furmanowicz, nauczyciel, wykładowca, artysta, pasjonat sztuki, fotografii i nowych technologii.


– Jest pan prawdziwym człowiekiem renesansu. Działa pan w wielu dziedzinach, ale co ważniejsze: dostosowuje swoje zainteresowania do obecnych czasów, zachowując jednocześnie pasje z dawnych lat. Znalazłem pana między innymi na Facebooku. Tego typu platforma to miejsce, w którym czuje się pan komfortowo?
– Konto założyłem, aby mieć lepszy kontakt z ludźmi. Z Facebookiem wiążę się ciekawa historia. Zanim utworzyłem obecny profil, miałem kilka podejść. Przy pierwszym szybko się zniechęciłem, pomyślałem sobie: „gdzie ja wchodzę, to nie dla mnie”, i skasowałem konto. Później zrozumiałem jednak, że dziś obecność na portalach społecznościowych to konieczność. Facebook stał się jedynym miejscem, gdzie można dotrzeć do tak dużej grupy odbiorców. Kontaktuje się dzięki niemu choćby ze swoimi studentami z PWSZ Racibórz. Funkcjonuję na przykład na fanpejdżu Studenckiego Filmowego Koła Naukowego Animatik.

_OQL7610

– Internet to dobre miejsce dla młodych artystów, aby zaistnieć?
– Zdecydowanie. Sam od 2011 roku udzielam się m.in. na portalu digart.pl. Dziś już mniej niż kiedyś, ponieważ nie mam tyle czasu. Ale tego typu serwisy dają możliwość pokazania światu swoich prac i siebie. Trzeba jednak już na początku określić w swojej głowie, w jakim celu zakładamy konto. Należy mieć także dużo czasu i w jakimś sensie oddać się danemu zajęciu. Musi być czas na akcję i reakcję, czyli np. na zaprezentowanie swojej pracy, a później dyskusję na jej temat z innymi użytkownikami. Oczywiście dyskusję konstruktywną, bez zbędnego „hejtu”, bo tak jak już mówiłem, ten pojawia się w sieci coraz częściej. Zauważam, że ludzie w obraźliwym krytykowaniu innych osiągnęli już apogeum wyrafinowania. Język, sposób w jaki to robią i ogólna otoczka osiągają wysoki poziom, oczywiście z negatywnym tych słów znaczeniu.

– Z tego co wiem, jest pan artystą, który z dużą dbałością i ostrożnością podchodzi do kwestii praw autorskich. Internet wydaje się być miejscem, w którym prawa te są szczególnie naruszane. To znak naszych czasów?
– Coś w tym jest. Bardzo często to powtarzam. Internet rządzi się swoimi prawami. Spotkało mnie wiele nieprzyjemnych scen z tym związanych. Kiedyś miałem sytuację, że po jednej z wystaw ktoś bez mojej zgody wrzucił do sieci moją pracę. Przeszła na zasadzie łańcuszka do tak wielu miejsc, że nie dało się już tego powstrzymać. Oczywiście mojego nazwiska przy niej nie podano. Właśnie tego typu sytuacje, gdy bez zgody wykorzystuje się czyjeś dzieło czasem je przetwarzając czy zmieniając, denerwują mnie najbardziej. Powinniśmy szanować owoce czyjejś pracy. Niektórzy tego nie robią.

– Z drugiej jednak strony, skoro przesyłają pana pracę dalej, to znaczy że jest na tyle wartościowa, aby pokazać ją szerszej widowni. Powinien się pan cieszyć.
– W pewnym sensie tak. Ale to przede wszystkim dowód na bardzo powierzchowne podejście do pracy danego autora. Jeśli mamy w sobie pewną wrażliwość i takt, to zanim wykorzystamy daną pracę powinniśmy sprawdzić co autor miał na myśli, co chciał przekazać, i przede wszystkim – kim jest.
Na przykład jedno z ostatnich zdarzeń. Umieściłem na swoim koncie na youtube filmik, na którym autor – nie będę wymieniać nazwiska – uwiecznił przejazd Rosjan przez Racibórz w 1968 roku. Po części sam pamiętam te wydarzenia, miałem wówczas osiem lat. Nawiasem mówiąc, ten obraz jest o tyle wartościowy, że w tamtych latach, aby myśleć o wyjęciu kamery i kręceniu filmy, potrzebne były odpowiednie zezwolenia. Poza tym to wymagało sporych nakładów finansowych, bo taśmę trzeba było gdzieś wysłać. Ale do sedna – po kilku dniach filmik, bez mojej zgody, opublikował jeden z konkurencyjnych do waszego portali. Pod artykułem pojawiły się jak zwykle komentarze typu: „po co taki filmik umieszczać” czy „nikomu to nie jest potrzebne”. Uznałem, że tego typu opinie godzą nie w portal, ale w autora filmiku, więc jednym kliknięciem usunąłem plik z portalu youtube.

– Opowiada pan takie historie studentom?
– Oczywiście. Zawsze powtarzam im, że jeśli już mamy jakiś pomysł, to zrealizujmy go od początku do końca przy użyciu swoich tworów. Uruchamiajmy pokłady wyobraźni i kreatywności! Jeśli potrzebujemy muzyki, to ją skomponujmy, jeśli obrazu – namalujmy go! To niesie ze sobą wiele wartości. Zawsze czegoś się przy tym nauczymy. I wie pan co? Widzę, że to moje przesłanie jest dobrze odbierane. Młodzież ma czasem tak kapitalne pomysły, że jestem pod wrażeniem. Młode pokolenie jest bardzo zdolne.

– A pan jest w stanie się jeszcze czegoś od nich nauczyć?
– Pewnie, że tak. Ich pytania są po części moimi pytaniami. Jeśli ktoś ma problem, który wymaga konsultacji, wnikliwie debatuje, a to otwiera nam wiele możliwości poznania. Czasami łapię się na tym, że w czasie tych rozmów wyobrażam sobie jak ja rozwiązałbym daną kwestię, gdybym był na ich miejscu. Często mówię studentom, że zazdroszczę im tego, że akurat są studentami. Bo ich etap to jest takie odkrywanie garściami tego, co gdzieś wokół nas istnieje. Oni mają motywacje, potrzebę poznawania. To jest piękny okres życia.

– Studiował pan w Cieszynie na kierunku wychowanie plastyczne. Prowadząc zajęcia ze studentami wraca pan wspomnieniami do czasów swojej edukacji na uczelni?
– Raczej nie. Wychodzę z założenia, że to co było, minęło. Najważniejsze jest to co przed nami. Jest tyle nowych wyzwań, które można realizować, że szkoda czasu na sentymentalne powroty do przeszłości.

– Dlaczego wybrał pan studia w Cieszynie?
– Bo to była uczelnia położona najbliżej Raciborza. U nas wtedy nie było jeszcze kierunku artystycznego. Przed okresem studiów uczyłem się w I LO, a wcześniej w starej „jedynce” na Ostrogu. Po maturze stwierdziłem, że chcę zostać pedagogiem i równocześnie zajmować się twórczością artystyczną. Dziś nie żałuję tego wyboru. W Cieszynie byłem w bloku kształcenia artystycznego, gdzie byli zarówno muzycy, jak i plastycy. Ciekawie wyglądało życie poza uczelnią, bo np. w akademiku za jedną ścianą mieszkał puzonista, który bez przerwy coś grał, a za drugą rzeźbiarz. Studia zakończyłem obroną dyplomu z malarstwa, po czym wróciłem do Raciborza.

– Zawsze ciągnęło pana w kierunku sztuki?
– Tak. Od dzieciństwa lubiłem rysować, malować, tworzyć coś z niczego. Potrzeba tworzenia wzięła się sama z siebie. A że w szkole mnie za to chwalono, czułem się coraz bardziej zmotywowany, aby iść w tym kierunku. Poza tym zawsze odczuwałem potrzebę wypowiedzi, a sztuka, fotografia czy animacja dają taką możliwość.

– Jak odnalazł się pan po studiach na rynku pracy? Artystom było i jest chyba dość trudno pod tym względem.
– Miałem to szczęście, że szybko znalazłem zatrudnienie w I i II Liceum Ogólnokształcącym w Raciborzu. Przydzielono mi kilka godzin plastyki. I LO wspominam świetnie z tego względu, że mieliśmy zarezerwowane na stałe pomieszczenie lekcyjne. Pamiętam, że była to stara izba pamięci, którą zamieniono na salę, mieściła się na strychu. Uczniowie sami ją pomalowali, a specyficznego klimatu dodawały jej stare rekwizyty regionalne. Później niestety zmniejszono liczbę godzin plastyki. Zacząłem szukać pracy i trafiłem do Specjalnego Ośrodka Szkolno -Wychowawczego dla Niesłyszących i Słabosłyszących w Raciborzu. Przez dziesięć lat byłem kierownikiem internatu, od piętnastu z kolei pracuję jako nauczyciel. Obecnie jestem także wykładowcą w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Raciborzu. Mój związek z Uczelnią zaczął się jakieś dziewięć lat temu. Poszukiwali tłumacza migowego. Z czasem moja współpraca z PWSZ rozwinęła się na tyle, że zacząłem prowadzić zajęcia z między innymi animacji, grafiki komputerowej, multimediów, Internetu.

– Jak się pan odnalazł wśród osób niesłyszących? Praca z nimi dla osoby nie związanej z tym środowiskiem musiała być początkowo bardzo trudna.
– Taka właśnie była. Przez pierwszy tydzień czułem się bardzo dziwnie. Nawet nie potrafię nazwać tego co się wtedy ze mną działo. Trafiając do grupy , z którą nie mamy wspólnego języka, a która dobrze czuje się w swoim środowisku, czujesz się kompletnie wyobcowany. Najpierw jest element obserwacji i próby porozumiewania się na tyle na ile jest to możliwe. Oczywiście od razu zacząłem uczyć się języka migowego. Po pewnym czasie mogliśmy rozmawiać na każdy temat.

– Ma pan poczucie, że zaszczepił w tej młodzieży zainteresowanie sztuką?
– Sądzę, że tak. A przynajmniej zrobiłem wszystko, aby ich do niej zachęcić. Jakiś czas prowadziłem w szkole pracownię, w której zajmowaliśmy się głównie plastyką, rzeźbiarstwem i malarstwem. Później w szkole zawodowej i w technikum uczyłem przeróżnych przedmiotów. Mieliśmy nawet piec, z którego korzystaliśmy na zajęciach z ceramiki. Następnie zająłem się nauczaniem fotografii, która fascynowała mnie od dziecka. Prowadziłem rozmaite lekcje z kompozycji obrazu, technologii itp. Teraz uczę wiedzy o kulturze, a w technikum informatycznym prowadzę przedmiot aplikacje i witryny internetowe. Trochę się tych pasji i zajęć przez lata nazbierało.

– Nadal pan maluje?
– Wróciłem do tego jakiś czas temu, po bardzo wielu latach przerwy. W młodości malowałem głównie obrazy surrealistyczne, dziwne, trochę potworne. Miałem klasyczne wzorce, np. Salvador Dali. Kiedy byłem dzieciakiem pojawiały się obrazy Beksińskiego, dostęp do dzieł sztuki nie był tak prosty jak teraz. Nie było Internetu, w telewizji rzadko pokazywano prac artystów, pozostawały wystawy

– Wtedy odbywało się ich wiele? Jak wyglądało to w Raciborzu?
– W Raciborzu salon sztuki mieścił się między innymi na ulicy Długiej. Czasami jeździło się np. do Katowic. Co było przygodą i spotkaniem z prawdziwą sztuką w jednym. Organizowano tak wiele wystaw, że brakowało czasu, aby objechać dużą część z nich. Dzisiaj wystarczy wejść do Internetu i obejrzeć obraz na ekranie komputera.

– Pana zdaniem, to nie mija się z celem? Nie dystansujemy się w ten sposób od sztuki?
– Oczywiście, że tak. Mam świadomość, że na monitorze mamy jedynie pewnego rodzaju namiastkę tego, co czeka nas, gdy obejrzymy dzieło na żywo. Świat realny zawsze oferuje nam coś o wiele bardziej atrakcyjnego. Nawet, gdy umieszczam gdzieś swoje prace, przekonuję, aby nie sugerować się tym odbiorem. Zawsze zapraszam na wystawę, gdzie sztuka jest na wyciągnięcie ręki.

– Dlaczego wrócił pan do malowania?
– Brakowało mi tego. Nasyciłem się już grafika cyfrową, której poświęciłem bardzo dużo czasu. Mam wrażenie, że czasem aż do przesady drążyłem ten temat. Tak już mam, że jeśli się czymś zajmuję to próbuję dowiedzieć się o danej dziedzinie jak najwięcej. W takich chwilach zawsze boję się, że wpadnę w rutynę. Przestałem malować bo obawiałem się właśnie tego wypalenia, utraty pasji i chęci do pracy. A twórca musi zachować autentyczność. Aby nie stać się rzemieślnikiem trzeba zrobić sobie przerwę. I ja właśnie co jakiś czas sobie taką robię. Kiedyś od malarstwa, teraz od grafiki. Dzięki temu później mogę do tego wrócić z nowymi pomysłami i energią.

– Jeśli chodzi o animacje, co jest w ich tworzeniu tak fascynującego, że zdecydował się pan poświęcić im tyle czas?
– Zajmując się grafiką cyfrową często nie widzimy końca pracy. Mam wrażenie, że tylko od autora zależy, kiedy proces tworzenia się zakończy. Mam takie spostrzeżenie, że o ile w obrazie w pewnym momencie dostrzegam finał i intuicyjnie czuję, że kolejny ruch pędzlem zepsuje cały efekt, o tyle w grafice tego finału nie ma, bo każdy kolejny etap pracy może być zalążkiem czegoś nowego. Mogę z jednego wymiaru wejść w drugi i to właśnie ta wielowątkowość jest fenomenalna.

– Pamięta pan pierwsze animacje?
– To były bardzo proste tematy, np. interpretacja wiersza. Żona pracuje w szkole z klasami 1-3, więc pomagałem jej przygotować materiał na zajęcia. Gdy nie było jeszcze komputerów, każdy kadr trzeba było wyrysować. Później, gdy miałem już PC, mogłem wykorzystywać skany, grafiki czy obrazy.

– A z której jest pan najbardziej dumny?
– Opowiem może o jednej, bo historia związana z jej powstawaniem sama w sobie jest ciekawa. Ostatnio udało mi się wykonać animację dotyczącą starych koszar na Ostrogu. To miejsce absorbowało mnie od dawna, ponieważ na ścianach tych budowli wypisana jest historia. Ponad dziesięć lat temu wszedłem tam, wykonałem kilka zdjęć austriackich fresków, napisów czy ornamentów, które w dobrym stanie zachowały się na ścianach. Po czasie dach się zawalił, farba spłynęła a ja postanowiłem znów sfotografować te wnętrza. W między czasie zamieszkali tam bezdomni. Zrobiłem więc animację, która opowiada o tym miejscu z ich perspektywy. Ekscytującym przeżyciem było odwiedzenie koszar pod ich nieobecność. W tej dziczy i ruinach urządzili sobie coś na wzór sypialni, pokoju, suszarni, na zewnątrz dostrzegłem biwakową kuchnię wykonaną z płytek chodnikowych. A w zgiełku tych przeróżnych przedmiotów, na samym środku wisiał malutki obraz Matki Bożej. To niesamowicie zadziałało na moją wyobraźnię. Ten symbol świadczył o tym, że ci ludzie potrzebują nie tylko podstawowych narzędzi do przeżycia, ale także symboli duchowości.

– Jakie fotografie wykonuje pan najczęściej?
– Lubię eksperymenty typu fotomanipulacje. Obecnie coraz częściej wychodzę z aparatem w miasto, chcę zatrzymać w kadrze codzienne życie, portrety ludzi, różnego rodzaju imprezy kulturalne, festiwale folklorystyczne. Interesują mnie także miejsca, które mają specyficzny klimat. Dawniej uwielbiałem fotografować stare, raciborskie podwórka. To były miejsca, które miały niepowtarzalny klimat. Mówię tutaj o podwórkach na ulicach Londzina, Staszica itp. Każde z nich było inne, z jego okna dobiegał ciągły hałas, gdzie indziej głośno zachowywała się rodzina, na innym jakiś dobry kucharz gotował obiad, na jeszcze innym trzeba było uważać na gryzonie. Tam chodziłem nie tylko fotografować, ale także malować. Teraz niestety tych podwórek już nie ma. Utraciły swój charakter, każde jest takie same, bez osobowości.

– A ostatni festiwal średniowieczny, który uwiecznił pan na zdjęciach? To też pana klimaty?
– To duże i fascynujące widowisko a zarazem historia na żywo. Większość z nas, jeśli chodzi o chłopaków, bawiła się kiedyś w rycerzy. Rekonstrukcje bitew pokazują, jak autentyczna chęć zabawy w woja drzemie w tych młodych ludziach. Dla fotografa jest to ciekawy temat choćby dlatego, że wojowie noszą idealnie odwzorowany sprzęt i zbroję. Poza tym ważna jest ekspresja, a tej w czasie walki nie brakuje. Mamy do czynienia z prawdziwą bitwą, tutaj miecz uderza o miecz, a wojowie ryzykują własnym zdrowiem.

– Skąd czerpie pan inspiracje?
– Inspirujące jest samo życie. To studnia bez dna, z której chciałbym czerpać jak najdłużej.

Rozmawiał: Wojciech Kowalczyk

_OQL7612