Najważniejsze lata dopiero przede mną – wywiad z Dawidem Żebrowskim

– O samotności sportowca, nieprzespanych nocach, NBA, Irenie Szewińskiej, niechęci do pływania, relacjach z Arturem Nogą, dwóch różnych twarzach i o planie „B” na życie z lekkoatletą Dawidem Żebrowskim rozmawia Wojciech Kowalczyk.


Żyje minimalistycznie. Plan dnia wypełniają mu posiłki serwowane o regularnych porach, trening, do niedawna szkoła i sen. Obserwując jego biegi w telewizji, do końca nie zdajemy sobie sprawy, jak krętą drogę musiał pokonać, aby dosięgnąć marzeń, które miał w głowie już jako dzieciak. W ustach wielu sportowców slogany o latach wyrzeczeń; krwi, pocie i łzach czy o pokonywaniu kolejnych celów brzmią jak wyuczone formułki rodem ze szkoleń motywacyjnych mówców, gdy wygłasza je Dawid – nie słychać fałszu, lecz autentyczność. Żebrowski poniższym wywiadem udowadnia, że sportowiec to przede wszystkim człowiek. Mierzący się z trudami przeszłości, teraźniejszości i… z optymizmem spoglądający w przyszłość.

dsc_0568

– Podobno masz dwa oblicza: na co dzień uśmiechnięty i żartujący w kółko nastolatek, na bieżni spokojny i skupiony nad treningiem profesjonalista.
– Potrafię oddzielać życie sportowe od prywatnego. To ważna umiejętność u zawodników, oznaka poważnego podejścia do tego, co się robi. Gdy trenuję, nie mam czasu i nawet ochoty na śmianie się czy jakieś wygłupy. Wiem, że każda minuta jest ważna, że nie mogę jej zmarnować.

– Przenosisz któreś z zachowań z bieżni do życia osobistego?
– Szczątkowo. Najbardziej pokorę i pewność siebie. Prywatnie jestem jednak zupełnie innym Dawidem, niż ten, którego widzicie np. na zawodach – trochę wstydliwym, nieśmiałym, a jednocześnie towarzyskim, ale tylko w gronie osób, które znam od dawna. Wśród obcych czuję się nieswojo. Może wynika to z tego, że nie mam okazji zawierać nowych znajomości i odzwyczaiłem się od takich sytuacji.

– Ograniczone relacje społeczne to jedno z poświęceń, o których mówią sportowcy?
– Czuję to na własnej skórze. Oczywiście duże znaczenie ma też moja natura introwertyka, ciężko mi się z kimś zaprzyjaźnić. Nie wiem czy umiałbym wymienić kilka najbliższych mi osób spoza rodziny. Rzadko spotykam nowych ludzi. Na przykład nie umiem i nie chcę chodzić na cotygodniowe imprezy, jak moi rówieśnicy. Dziewczyny też nie mam. Mój dzień upływa pod znakiem diety – co trzy godziny spożywam jeden z pięciu rozpisanych wcześniej przez dietetyka posiłków, treningu na hali i w siłowni, regeneracji i snu. Przyzwyczaiłem się do takiego życia, nawet je polubiłem. Na poziomie, na którym się znalazłem inaczej się nie da.

– Kolejnym wyrzeczeniem zdaje się być – w twoim przypadku – konieczność rygorystycznego przestrzeganie optymalnej ilości snu.
– Szczególnie, gdy w telewizji transmitują NBA (śmiech). Zaraz po lekkoatletyce to druga z moich największych pasji. Jeśli tylko mogę, zarywam noce i oglądam zmagania za Oceanem. Od lat kibicuję Cleveland Cavaliers.

– Na boisko do kosza czasem wychodzisz?
– Zdarza się, choć, szczerze mówiąc, nie przepadam za grami drużynowymi. Wynika to z faktu, że wkładam w mecz dużo siły, a nie zawsze moja postawa przekłada się na zwycięstwo drużyny. Jestem typem indywidualisty. Wiem, że jeśli przegram na bieżni, mogę mieć pretensje tylko do siebie.

– Śledzisz zmagania piłkarzy, siatkarzy, szczypiornistów?
– Zupełnie nie. Nie wiem, co dzieje się na świecie w tych dyscyplinach. Oczywiście gdy grają Polacy, jestem całym sercem z nimi i ich dopinguję, ale meczów pozostałych reprezentacji czy zespołów nie oglądam.

dsc_0586

– Z wielu twoich wypowiedzi bije patriotyzm, przywiązanie do narodowych barw. Zastanawiam się, co czuje sportowiec, wkładając trykot z orłem na piersi?
– Odpowiem sztampowo, ale chyba te dwa słowa jak żadne inne oddają istotę sprawy: dumę i odpowiedzialność. Powołanie do reprezentacji jest zarówno wisienką na torcie dotychczasowego wysiłku, jak i początkiem jeszcze większej presji. Już sam moment wręczenia powołania do kadry pamięta się do końca życia, a co dopiero zawody, podczas których walczy się dla swojego ukochanego kraju. Mnie spotkał zaszczyt otrzymania powołania od pani Ireny Szewińskiej. Był rok 2013, właśnie uzyskałem minimum na Mistrzostwach Świata Juniorów Młodszych w Doniecku.

Siedzimy nad stawem w parku Roth. Żebrowski informuje, że czasami tutaj trenuje, bardzo rzadko jednak biega dłuższe dystanse. Skupia się na rozwoju dynamiki, szybkości i siły, a w tych aspektach konieczne są tysiące próbnych sprintów pod okiem szkoleniowca – wcześniej legendy lekkoatletyki Karola Szynola, od ubiegłego roku Jarosława Gasilewskiego. Z byłym trenerem, jak sam mówi, rozstał się w przyjaznej atmosferze, poczuł, że musi coś zmienić, a i Szynol powoli odsuwał się od szkolenia młodzieży. Dawid proponuje spacer – chce rozprostować kości. Jak wyjaśnia, lubi być w ciągłym ruchu i żyć aktywnie. Ruszamy więc w miasto…

– Wkraczasz w najtrudniejszy, przełomowy wręcz wiek dla płotkarza. Od stycznia zmienisz kategorię – zostaniesz seniorem. To duża przepaść między tym, co robiłeś w juniorach?
– Jeśli popatrzymy na to pod kątem treningów, podejścia do poszczególnych zawodów czy organizacji startów w dużych imprezach to jest to niebo a ziemia. Zawsze jednak mówiłem, że największa zmiana zachodzi w głowie – nastawienie mentalne jest kluczowe. Dużo też zależy od warunków fizycznych. Dla mnie, jako niskiego płotkarza, przeskok będzie ogromny. Wysokość płotków zwiększa się z 99 na 107 cm. Jestem jednak optymistą. Od niemal pół roku część szkolenia poświęcamy na przygotowanie do wysokich płotków, które na razie nie sprawiają mi problemu. Wielu zawodnikom dostosowanie się do nowych okoliczności zajmuje około roku, może dwóch lat. Myślę, że ja poradzę sobie z tym szybciej.

dsc_0583

– Jako senior będziesz startować w zawodach wyższej rangi. Zauważyłem, że w ostatnim z juniorskich sezonów o wiele dokładniej selekcjonowałeś imprezy. Nie jeździłeś na każdą, jak to bywało wcześniej. Jakimi kryteriami się kierowałeś?
– Starałem się analizować każdy turniej, robiłem bilans zysków i strat mojego potencjalnego występu. Przede wszystkim patrzyłem na to, kto startuje. Dzwoniłem do najsolidniejszych płotkarzy z innych miast, nawet z Czech, aby rozeznać się, czy wezmą udział w zawodach. Mitingi seniorskie, szczególnie międzynarodowe, które mnie czekają, mają swoją specyfikę. Zdaję sobie sprawę z tego, że to, co do tej pory wydarzyło się w mojej karierze, nie ma żadnego znaczenia. Zaczynam nowy rozdział. Wiem, że spotka mnie więcej porażek niż za młodzika i juniora. Poziom jest wyrównany, będzie niezwykle trudno zdobyć kilka złotych medali mistrzostw Polski z rzędu, o ile w ogóle jakiś trafi w moje ręce. A przecież w kategorii juniorskiej wywalczyłem ich siedem w ciągu niecałych czterech lat: trzy na otwartym stadionie i cztery w hali.

– Jeśli do tego dorzucimy cztery rekordy Polski i piąte miejsce w Mistrzostwach Świata Juniorów w Bydgoszczy, wydaje się, że zdobyłeś wszystko, co było w twoim zasięgu. Czegoś ci brakuje?
– Właściwie nie mam sobie nic do zarzucenia. Zrobiłem na bieżni tyle, ile mogłem, wkładałem w każdy bieg całe serce, nigdy nie odpuściłem. Z tego jestem dumny, bo wiem, że takie podejście zaprocentuje w karierze seniorskiej. Mały niedosyt powoduje tylko to, że nie pobiłem rekordu kraju ustanowionego przez Artura Nogę. Zabrakło dużo, bo 22 setnych sekundy. Czas 13:23 jest kosmiczny i spodziewam się, że jeszcze bardzo długo nikomu nie uda się pobiec szybciej.

– Od porównań do Artura chyba nigdy nie uciekniesz. Jaki masz do nich stosunek?
– W okresie młodzika i juniora młodszego to był dla mnie ogromny komplement. Noga to mój pierwszy idol i najwybitniejszym płotkarz w historii Polski. Gdy dorosłem, nabyłem doświadczenia i wpisałem na konto kilka ważnych osiągnięć, opinie że jestem jego następcą, stały się nieco uciążliwe. Zrozumiałem, że w tym wszystkim nie chodzi o to, aby być taki jak on, bo to niemożliwe. Każdy tworzy własną historię. Mnie z Arturem niewiele łączy – jest szybszy i wyższy; biegał 100 metrów w 10.70 sek., ja o pół sekundy wolniej; robi dobieg na siedem, ja na osiem kroków; różnimy się też charakterem. Jedynym podobieństwem jest miasto, w którym się wychowaliśmy oraz raciborska szkoła sportowa.

dsc_0538

– Dla Nogi szczególnym miastem jest Pekin, gdzie w wieku osiemnastu lat został mistrzem świata, a dwa lata później piątym płotkarzem igrzysk olimpijskich. Ty także masz swoje szczęśliwe miejsce?
– Sądzę, że na długo pozostanie nim stadion Zawiszy Bydgoszcz. Podczas MŚJ byłem tam pierwszy raz i przez myśl nie przeszło mi, że zostawię w tym miejscu tak wiele pięknych wspomnień. Piąta lokata na świecie to zwieńczenie juniorskiego okresu. Nie było łatwo, biegi jak nigdy wcześniej mi się dłużyły, a przekraczając linię mety nie miałem pojęcia, które miejsce zająłem. Spojrzałem na tablicę wyników i poczułem się spełniony.

Docieramy na ulicę Kozielską. Zespół Szkół Ogólnokształcących Mistrzostwa Sportowego w Raciborzu – to tutaj spędził ostatnie trzy lata gimnazjum i drugie tyle liceum. Tutaj stworzył pomysł na siebie i swoją karierę. Tutaj z bliska mógł przyglądać się wyczynom starszych kolegów i śnić o prześcignięciu ich osiągnięć. W wakacje na korytarzach panują pustki, uczniowie wrócą dopiero we wrześniu, ale dla najlepszych sportowców to nadal czas treningu, z krótką przerwą na regenerację. Dawid dopiero co przyjechał z MŚJ w Bydgoszczy, ma chwilę wolnego, powinien oddać się odpoczynkowi. Mam jednak wrażenie, że odpoczywa tylko jego organizm, a nie głowa – myśli już o kolejnych startach, a im więcej mówi o swoich planach, tym częściej słyszę o tym, że chciałby zakwalifikować się na Mistrzostwa Europy Młodzieżowców w Bydgoszczy i Mistrzostwa Świata Seniorów w Londynie.

– Ostatnimi laty obok nosa przeszły ci duże imprezy – Mistrzostwa Europy Juniorów 2015 w Elskilstunie oraz mistrzostwa Polski. Z obu wykluczyła cię poważna kontuzja. Nie pomyślałeś wtedy, że może to znak żeby odpuścić i zająć się czymś innym?
– Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Wiadomo, czas kontuzji to dla wielu sportowców moment spadku formy, zastanawiania się, co dalej. Ale ja starałem się patrzeć na to wszystko pozytywnie. Byłem pewny, że sobie poradzę. Więcej wątpliwości pojawiło się, gdy wznowiłem treningi. Moja dyspozycja była gorsza niż się spodziewałem, niewiadomą pozostawało, czy wrócę do wcześniejszej sprawności. Jak się okazało, stałem się jeszcze silniejszy. Trener powiedział mi wtedy, że po tym, jak zawodnik podnosi się po roku przerwy, poznaje się jego prawdziwą wartość.

– Powiedziałeś, że każdy pisze swoją historię. Jaką ty chciałbyś napisać?
– Wywalczyć miano najlepszego polskiego płotkarza w dziejach tej dyscypliny. Pobić wszelkie rekordy kraju. Zostać mistrzem Europy, świata. Zdobyć złoto igrzysk olimpijskich. Mierzę bardzo wysoko. Bez takiego podejścia nie ma sensu cokolwiek zaczynać. Od dzieciństwa mam zakodowane w głowie, że muszę być najlepszy.

dsc_0580

– We wszystkim? Jest coś, co ci szczególnie w życiu nie wyszło?
– Nigdy nie nauczyłem się dobrze pływać (śmiech). Co ciekawe, uczęszczałem do klasy pływackiej w Szkole Podstawowej nr 15 w Raciborzu. Poszedłem tam za namową mamy, która kiedyś była dobrą zawodniczką, więc chciała niejako przelać swoje ambicje na mnie. Niestety nie wyszło. Do dziś niechętnie wchodzę do wody.

Artur Noga stwierdził kiedyś, że swój ogromny talent musiał rozwijać w spartańskich warunkach, co – zgodnie z opiniami trenerów – przepłacił później kontuzjami. Wielu raciborskich lekkoatletów, którzy wyszli ponad przeciętność, przyznaje jednak, że wszelkie niedogodności musieli zamienić w największy atut. Bo właśnie po chęci treningu bez wygód, w dusznej i klaustrofobicznej sali, z łataną co chwilę bieżnią, rodzą się najwięksi sportowcy. To próba charakteru. Tylko oni potrafią docenić trud pracy, gdy są już na samym szczycie. Podobnego zdania jest Dawid, który przyznaje, że sukcesy osiągnął dzięki codziennej samodyscyplinie i kontroli organizmu, a do tego, aby rozwinąć swój talent nie potrzebował nowoczesnych obiektów. Ci, którzy dziś zaczynają edukację w SMSie, będą trenować w specjalistycznej hali, a już niedługo – zgodnie z ostatnimi zapowiedziami władz miasta – na bieżni przy Zamkowej. To milowy krok w lekkoatletycznej infrastrukturze Raciborza.

– Masz świadomość, że z czasem możesz stać się dla młodszych lekkoatletów wzorem? Choćby takim, jakim dla ciebie był Artur. Wspierasz ich radami, wyciągasz pomocną dłoń?
– Gdy tylko mogę, rozmawiam z najmłodszymi, dzielę się doświadczeniem. Myśl, że mogę być kiedyś ich idolem z jednej strony jest dla mnie abstrakcyjna a jednocześnie budująca, bo kompletnie się tak nie czuję. Z drugiej z kolei wiem, że dzieciaki potrzebują jakiegoś punktu odniesienia, zawodnika na którym mogą się trochę wzorować. Sam taki byłem.

– Który z młodych raciborskich lekkoatletów – twoim zdaniem – najbardziej się wyróżnia?
– Nie wiem czy powinienem rzucić nazwiskiem, bo poczuje się zbyt pewny siebie (śmiech). Duży potencjał dostrzegam w Krzysiu Turskim, mistrzu Polski młodzików na 800 metrów. Powtarzam mu, że musi być cierpliwy i w tak młodym wieku przede wszystkim bawić się sportem. Na poukładanie sobie tego w głowie, snucie planów i myślenie o wyczynowym bieganiu ma jeszcze sporo czasu. Szczególnie okres juniorski jest chwiejny, to sinusoida formy, nie zawsze jest się zwycięzcą. Chłopak musi posmakować różnych obliczy sportu, aby stworzyć długoterminowy plan.

– Każdy z nas potrzebuje odskoczni w postaci innej pasji, dziedziny dzięki której może choć na moment zapomnieć o obowiązkach. Co interesuje cię poza bieganiem?
– To najtrudniejsze pytanie jakie mogłeś zadać. Nie wiem co odpowiedzieć, bo chyba niczego takiego nie mam.

– Nigdy nie zastanawiałeś się, co mógłbyś robić, gdybyś nie związał się ze sportem?
– Możesz mi nie wierzyć, ale nie. Jedynym planem „B”, jaki przychodzi mi do głowy są studia na kierunku filologia angielska, wychowanie fizyczne lub turystyka. Ale to dopiero za rok. Na razie chcę zrobić przerwę od edukacji, skupić się na pierwszym sezonie w seniorach. I oczywiście realizować plan, który wyniesie mnie na samą górę, czyli na Igrzyska Olimpijskie w Tokio w 2020 roku.

Zbliża się 20.00. Dla Dawida to czas kolacji. Wracamy więc do centrum. Ostatni rzut oka na ogromną halę ZSOMS i równolegle do niej położoną wąską bieżnię, na której przygodę z bieganiem zaczynali byli, obecni i miejmy nadzieję przyszli olimpijczycy: Noga, Święty i Żebrowski. To obrazek szczególny – nowoczesność i funkcjonalność kontra wysłużony obiekt z poprzedniej epoki. Jutro od rana śladem najlepszych raciborskich lekkoatletów trenować będą tutaj najmłodsi reprezentanci „Victorii”. Nastąpiła zmiana warty. Teraz to oni zapełniają karty historii klubu i szkoły.

Wojciech Kowalczyk