Pientkowie przywykli już do tego, że zawsze są ostatni

Ponieważ śmierć towarzyszy im na co dzień, wartość życia doceniają jak nikt inny. Potrafią się cieszyć każdą chwilą spędzoną w ogrodzie i zwykłą przejażdżką na rowerze, bo taką mają pracę, że nawet jak zamkną za sobą drzwi, to ludzkie tragedie zostają w ich głowach. Z tym trzeba się nauczyć żyć i Pientkom się to udaje.


W tym fachu nie ma strachu

Do firmy Gerarda Pientki trafiam na samym końcu mojego cyklu o rzemieślnikach Raciborszczyzny. – Niech się pani nie przejmuje, my zawsze jesteśmy ostatni. Taka praca – tłumaczy pan Gerard i zaczyna opowiadać o jej początkach. – Mój ojciec Antoni zawsze nam powtarzał, że najważniejsze to być na swoim. Sam, tak jak dziadek, prowadził zakład betoniarski, w którym zaczął potem pracować mój starszy o trzy lata brat Franciszek. Wybierając zawód poszedłem do klasy malarskiej w raciborskiej Budowlance – tłumaczy pan Gerard, który malarzem nigdy jednak nie został. Zaraz po szkole trafił do zakładu stolarskiego na Głubczyckiej, skąd po trzech latach praktyki przeniósł się do stolarni Eryka Tatarczyka na Polną. W tym czasie skończył 3-letnie liceum wieczorowe w Raciborzu. Na koniec pracował jeszcze w dużej stolarni Prodrynu, która mieściła się przy ulicy Kolejowej w Raciborzu. – Zakład na Głubczyckiej zajmował się wyłącznie produkcją trumien, u Tatarczyka robiliśmy tylko meble, a w Prodrynie okna i drzwi. Mogę więc śmiało powiedzieć, że przeszedłem niezłą szkołę stolarstwa, poznając jego wszystkie tajniki – podsumowuje pan Pientka.

_JUR0866

O założeniu własnej działalności myślał pracując jeszcze u innych. W podjęciu decyzji pomogła mu pochodząca ze stolarskiej rodziny żona Ewa. – Jej ojciec, Paweł Apostel, prowadził w Dziergowicach zakład, który specjalizował się w wyrobie trumien. Choć młodych ludzi one zazwyczaj odstraszają, to żona się wśród nich wychowała, więc traktowała je zupełnie naturalnie – tłumaczy pan Gerard. Młodzi dokończyli budowę domu, który na swojej ojcowiźnie w Żerdzinach postawił w stanie surowym pan Antoni. Wkrótce obok niego stanęła stolarnia, która zaczęła działać 1 lipca 1985 roku. – Na początku, jak to na wsi, robiliśmy wszystko. Od kwietnia 1986 roku zaczęliśmy się specjalizować tylko w trumnach. Korzystaliśmy z przydziałów, które dostawaliśmy z urzędu gminy lub spółdzielni wielobranżowej. Byłem młodym chłopakiem, który nikogo wtedy nie znał, więc dawali mi trzy metry sześcienne czwartego gatunku drewna na kwartał, z czego mogłem zrobić dwanaście trumien – wspomina stolarz. Przez sześć lat pan Gerard przecierał szlaki w nadleśnictwach Raciborza, Ustronia i Toszka, by załatwić dodatkowe drewno. W końcu zmieniły się przepisy i zamiast ciągłych wyjazdów można było się zająć produkcją.

Pierwszy pracownik w stolarni pojawił się w 1988 roku. Pochodził z Pawłowa, potrafił pięknie rzeźbić i tylko tym się zajmował. Na szczęście pan Gerard mógł liczyć na pomoc żony, która prowadziła księgowość, szyła poduszki do trumien i przyjmowała klientów. Dziś Pientkowie zatrudniają trzynastu pracowników, a kilka lat temu do firmy dołączył ich syn Tomasz. – Kierowanie nowoczesnym zakładem pogrzebowym wymaga coraz większej wiedzy z dziedziny marketingu, dlatego częściej jestem w terenie lub przed komputerem niż w stolarni – mówi pan Tomek, który mimo młodego wieku o branży funeralnej wie niemal wszystko, bo jak sam podkreśla, w tym fachu nie ma strachu.

Firma z telefonem przy łóżku

Od tematyki zawodowej w rodzinie Pientków nie da się uciec. – Nawet gdy się spotykamy na rodzinnych uroczystościach to wszyscy o tym rozmawiają, bo starszy brat męża – Franciszek zajmuje się kamieniarstwem, młodszy Norbert ma zakład pogrzebowy w Łańcach, a moja siostra ze szwagrem usługi pogrzebowe prowadzą w województwie opolskim – tłumaczy pani Ewa. Tomkowi niczego więc tłumaczyć nie musieli, bo te tematy towarzyszyły mu od dziecka.

trumny(6)a

Pan Gerard przyznaje, że gdy pojawił się na świecie syn, wiedział, że zostanie stolarzem. Rodzicom towarzyszył od najmłodszych lat. Jego pierwszym zajęciem w stolarni było malowanie, a najlepszym prezentem nowy pędzel. Jako 12-latek rozwoził razem z tatą zamówione trumny i było to dla niego tak naturalne, że po podstawówce wybrał klasę stolarską w raciborskiej Budowlance i trzyletnie praktyki zawodowe u mistrza Grzesika. Do warsztatu ojca trafił po skończonym technikum stolarskim w Wodzisławiu Śląskim, z głową pełną pomysłów.

Największym marzeniem pana Tomka było wybudowanie domu pogrzebowego. – Jestem bardzo wdzięczny bratu ojca – Franciszkowi, dzięki któremu ten pomysł udało się zrealizować. To on kupił działkę przy ulicy Głubczyckiej z myślą o swoim synu Rolandzie i o mnie. Chciał by powstał tam kompleks pogrzebowy i to nam się udało. Od wielu lat ze sobą współpracujemy i świetnie się dogadujemy – mówi pan Tomek. Naprzeciwko cmentarza powstała nowoczesna kaplica z chłodnią i zapleczem sanitarnym, a obok niej salon firmowy, w którym można zamówić pomnik. Do pełni szczęścia brakuje tylko ekskluzywnego karawanu niemieckiej firmy Kuhlmann, ale znając determinację pana Tomka, długo Pientkowie nie będą na niego czekać.

Sukcesy zawodowe cieszą, ale prowadząc zakład czynny całodobowo niczego w życiu osobistym nie można zaplanować. Cała rodzina nigdy nie może wyjechać na wspólny urlop, choć od kiedy pojawiła się na świecie malutka Alicja pan Tomek przynajmniej raz w roku planuje zabierać córeczkę wraz z żoną nad morze. Pani Ewa lubi spędzać czas pracując w ogrodzie, co ją relaksuje. Jej mąż najlepiej odpoczywa jadąc przed siebie na rowerze, oczywiście po okolicy, bo czynny na okrągło telefon wciąż dzwoni. – W nocy trzymam go zawsze na stoliku nocnym, a w szufladzie notes z długopisem, bo trzeba zapisać wszystkie dane, dokładny adres i koniecznie spytać o to czy lekarz stwierdził zgon – tłumaczy pani Ewa. Mimo tych rutynowych działań, zdarzają się zgłoszenia dla kawału. – Pojechaliśmy kiedyś w nocy pod wskazany w Raciborzu adres i spotkaliśmy się pod domem z przedstawicielem drugiej firmy pogrzebowej. Okazało się, że ktoś zadzwonił do nas dla rozrywki – opowiada pan Gerard i od razu dementuje pogłoski o niezdrowej konkurencji. – Przyjaźnimy się z właścicielami zakładów pogrzebowych z powiatu raciborskiego, głubczyckiego i Rudy Śląskiej, od lat współpracujemy też z raciborskim Jeruzalem. W takiej branży nie powinno być wojny, tylko wzajemna pomoc – podsumowuje.

Sprawy, z którymi trzeba nauczyć się żyć

Kiedy słucham ile problemów musieli pokonywać Pientkowie na początku działalności swojej firmy, podziwiam ich niesamowitą determinację. Trzeba było walczyć z nieżyciowymi przepisami, kryzysem i przecierać szlaki w raczkującej dopiero branży funeralnej. – Po okucia jeździliśmy naszym maluchem do Łodzi. Materiał na tzw. wyściółkę trumny kupowaliśmy w belach i to było zazwyczaj najtańsze i jedyne dostępne na rynku płótno – wspomina pani Ewa, a jej mąż opowiada o tym jak radził sobie w stolarni. – Na rynku dostępna była tylko sucha farba koloryzującą. Rozpuszczałem ją w piwie lub occie, dzięki czemu na drewnie powstawał efekt usłojenia. Maszyny dostałem w spadku po teściu. Grubościówka, heblarka i frezarka niemieckiej firmy Teichert pochodziły z lat 30. ubiegłego wieku, ale dla mnie to był ogromny zaszczyt, móc na nich pracować – opowiada pan Gerard.

Pierwszy samochód pogrzebowy kupili w 1992 roku. To była zwykła nyska, którą po wyciągnięciu siedzeń zaadaptowali na karawan. Drugi był przerabiany polonez, w którym znalazła się już ścianka działowa i odpowiednia wentylacja. Zachodni ford transit, zakupiony w 1999 roku służy do dziś, choć stoi zazwyczaj w cieniu trzech firmowych mercedesów. – Wcześniej było tak, że jak ktoś umarł, to sam przyjeżdżał po trumnę i najczęściej traktorem z przyczepą zabierał ją do domu. Na tym moja rola się kończyła. Dziś usługi pogrzebowe to nie tylko zapewnienie trumny lub urny, ale też przewóz zwłok, nawet z zagranicy, przygotowanie wiązanek i prace grabarskie. Od kilku lat załatwiamy też zasiłki pogrzebowe, a wszystko po to, by w tych trudnych chwilach klient miał jak najmniej na głowie – tłumaczy pan Gerard.

Odciążając rodziny pogrążone w żałobie Pientkowie biorą jednocześnie na siebie cały bagaż ich cierpienia. Najbardziej przeżywają zawsze śmierć dziecka, bo sami zostali nią doświadczeni. Rodziców, którzy nigdy nie mogą się z nią pogodzić, muszą wysłuchać, wesprzeć ich i zrozumieć, choć nieraz i dla nich pewne rzeczy są niepojęte. – Jeździmy z żoną na szkolenia, które mają nam w tym pomóc, ale my nie potrafimy o tych tragediach przestać myśleć – mówi pan Gerard, a jego żona dodaje: Mamy taką pracę, że nawet jak zamkniemy za sobą drzwi, to te ludzkie smutki zostają w naszych głowach. Z tym trzeba się nauczyć żyć – podsumowuje. I Pientkom to się udaje.

Tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Jerzy Oślizły

_JUR0888