Kiedy los obdarował panią Genowefę głuchoniemą córeczką, nie rozpaczała tylko potraktowała to jak wyzwanie. Gdy sytuacja powtórzyła się przy drugim dziecku, było jej nawet łatwiej, bo wiedziała przez co musi przejść. I tak zaczęła się jej wieloletnia wędrówka, przerwana nagłą śmiercią.
Całe życie poświęciła rodzinie, w której od trzech pokoleń rodzili się głuchoniemi i niedosłyszący. Dzięki jej ogromnemu zaangażowaniu Laskowie to dziś rodzina, w której może nieraz zabraknąć słów, ale nigdy nie zabraknie miłości.
Szczęście wyciskane z łzami
Pierwszy raz spotkałam ich w na promocji książki ks. Szywalskiego. Najpierw zwróciłam uwagę na małego chłopca, który niczym żywe srebro biegał po zamkowych korytarzach, nic nie robiąc sobie z licznie zgromadzonych gości. A potem zobaczyłam jego rodziców – dwoje młodych ludzi, którzy za pomocą gestów języka migowego próbowali go za te swawole skarcić. Pomyślałam wtedy, że takich rodzin, jak ta, jest w Raciborzu bardzo dużo. Spotykamy je na spacerach, zakupach, koncertach, ale o ich zwyczajnym, a zarazem niezwyczajnym życiu niewiele wiemy. O pomoc w skontaktowaniu mnie z Laskami poprosiłam księdza Jana, a on od razu zasugerował, że na naszym spotkaniu nie powinno zabraknąć ich babci – Genowefy Skwarek. I nie zabrakło – towarzyszyła nam w domu swego wnuka razem z mężem, córką i zięciem, ale to ona była naszym przewodnikiem po świecie, w którym cisza jest codziennością. Kiedy po kilku dniach od naszego spotkania dowiedziałam się o jej nagłej śmierci, byłam nią na równi z innymi zaskoczona, bo tak niespożytej energii mogłoby jej pozazdrościć wielu seniorów. Miała w sobie wiele optymizmu, a przed sobą jeszcze wiele planów. Jednym z nim było podzielenie się z nami historią swojej rodziny.
Kiedy urodziła się pierwsza córka Skwarków, mieszkający wtedy w Boryni rodzice nie od razu zrozumieli, że Bogusia inaczej reaguje na otaczający ją świat. Wcześniej nikt w rodzinie nie był głuchoniemy, więc nie wiedzili jak powinni postępować. Gdy w końcu trafili z dzieckiem do katowickiej kliniki na Francuską, Bogusia miała już trzy latka.
Zaczęła się długa i żmudna nauka języka migowego i praca z logopedą. Miganie Bogusia opanowała bardzo szybko, ale zajęć z logopedą nie lubiła. Mama nie odpuszczała jednak żadnych lekcji, bo doskonale wiedziała, że jeśli córka do siódmego roku życia nie nauczy się wydobywać dźwięków, to potem będzie jej już coraz trudniej. Każda godzina okupiona była morzem łez, ale i nadzieją, że kiedyś zdobyte umiejętności przydadzą się w codziennym życiu. Na inne, lekarze nie dawali nawet złudzeń, więc wkrótce migała już cała rodzina.
Gdy po czterech latach na świat przyszła druga głuchoniema córeczka, Skwarkowie nie rozpaczali, tylko od razu wzięli się do pracy. – Byłam optymistką i nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że moje drugie dziecko też może być chore. Z Danusią było nam jednak łatwiej, bo mieliśmy już doświadczenie i wiedzieliśmy co należy robić – tłumaczyła pani Genowefa.
Dziewczynki rozumiały się od początku bez słów. Obie trafiły do szkoły dla głuchoniemych w Raciborzu, ale starsza musiała zamieszkać w internacie. – Bogusia bardzo płakała, a mnie się serce kroiło, że jest sama, tak daleko od rodziny. Zaczęliśmy się starać o mieszkanie i po dwóch latach udało nam się przeprowadzić do Raciborza. Aż do piątej klasy odprowadzałam je potem do szkoły, ale też wyciskałam z nich ile się dało. Chciałam, by w przyszłości były samodzielne, więc wiele od nich wymagałam – tłumaczyła pani Skwarek. Kiedyś był płacz, a dziś wdzięczność, bo wszystko co pani Genowefa przekazywała przez lata córkom i wnukom jest teraz ich największym majątkiem.
Najpiękniejsze dziewczyny podrywa się na migi
W internacie spędził dzieciństwo mąż pani Bogusi – Jacek. Najmłodszy z szóstki rodzeństwa chodził do podstawówki w Lublińcu. – Moje rodzeństwo jest niedosłyszące i niedowidzące. Zaczynali w normalnej szkole, ale było im trudno, więc ja od razu poszedłem do takiej dla głuchoniemych. Dopiero tam nauczyłem się migać – mówi pan Jacek i wspomina pierwsze aparaty słuchowe, do noszenia których zmuszano dzieci w latach 70. – To był koszmar. Słyszałem w nim jak śpiewają ptaszki, ale własnego głosu już nie, a jak przejechał samochód to miałem w głowie taki huk, że natychmiast musiałem się aparatu pozbyć. Na dodatek nosiło się go na szyi, co dla młodego chłopaka było krępujące – tłumaczy pan Jacek.
Żeby zdobyć jakiś zawód przyjechał do Raciborza, gdzie trafił do klasy stolarskiej w szkole dla głuchoniemych. W klasie krawieckiej uczyła się Bogusia Skwarek. – Od razu mi się spodobała, a szczególnie jej piękne długie włosy. Pobraliśmy się dwa lata po ukończeniu szkoły. 13 lutego 1988 roku w Studziennej ksiądz Jan Szywalski udzielił nam ślubu – wspomina. Młodzi, zanim otrzymali własne lokum, przez dwa lata mieszkali z rodzicami pani Bogusi. – W rodzinie mojego brata i siostry rodziły się dzieci słyszące, więc nie zakładaliśmy od razu z żoną, że nasze muszą nie słyszeć – opowiada pan Jacek.
Kiedy urodził się Dawid, jego niedosłuch pierwsza zauważyła babcia. – Schorzenie nie było na tyle poważne, żeby nie mógł chodzić do normalnej szkoły. Pamiętam jednak, że trafił na taką nauczycielkę, która od razu zaczęła nas namawiać, żebyśmy go przesunęli do szkoły dla głuchoniemych. Odpowiedziałam jej dobitnie że nigdzie przenosić wnuka nie będę, a jej radzę więcej wysilać się by wyraźniej i głośniej mówić – tłumaczyła pani Genowefa, której walka o wnuka powiodła się. Dawid skończył Czwórkę, a po niej uczył się dalej w szkole sportowej, bo tak jak wcześniej tata, był zdolnym lekkoatletą. – Biegałem na średnich dystansach, ale jak trzeba było wziąć udział w przełajach, to i dwa kilometry potrafiłem przebiec. W drugiej klasie gimnazjum spytałem trenera ze szkoły dla głuchych, czy jako osoba niedosłysząca mógłbym brać udział w ich zawodach. Kiedy się zgodził, wszystko zacząłem wygrywać, bo poziom był tam znacznie niższy niż w szkole sportowej – mówi ze śmiechem pan Dawid, a tata wspomina, jak bardzo syn bronił się przed nauką języka migowego. – Jego młodszy brat Darek, choć jest słyszący, migał od dziecka. Dawid przekonał się dopiero gdy miał sześć lat i przestał rozumieć o czym rozmawiam migając z żoną. Ciekawość okazała się silniejsza niż upór.
Dziś tej nauki nie żałuje, bo dzięki miganiu poderwał jedną z najpiękniejszych dziewczyn w Raciborzu, która została jego żoną. Teraz będą wspólnie uczyć języka migowego swoje dzieci: niedosłyszącego Szymonka i słyszącą Malwinkę, bo u Lasków migają wszyscy.
Rodzinna fotografia
W mieszkaniu przy ul. Szewskiej, gdzie spotykamy cztery pokolenia rodziny Skwarków, a potem Lasków, na co dzień mieszka pan Dawid z żoną Kasią i dwójką dzieci. Piękne wnętrza robią na nas ogromne wrażenie. Okazuje się, że są wspólnym dziełem całej rodziny, bo gdy tylko znalazło się lokum dla młodych, wszyscy Laskowie jak jeden mąż stawili się do pracy. Postawili ściany z płyt gipsowych, zrobili ocieplenie i ogrzewanie gazowe, potem było tapetowanie i malowanie, a na koniec pan Dawid zrobił meble. Pomagał mu brat, teść i tata, który wspomina jakim problemem okazało się podłączenie elektryczne, wykonane w końcu przez jego kolegę. – My mieliśmy kiedyś tylko lampę, która reagowała gdy mikrofon wychwytywał dźwięki wydawane przez dzieci, a moje wnuki mają elektroniczną nianię. Gdy któreś z nich zapłacze, w sypialni rodziców włącza się migające światło, a pod łóżkiem wibracje – pokazuje nam pan Jacek i opowiada też o domofonie, który został podłączony do oświetlenia w każdym pomieszczeniu.
W dobie komputerów i telefonów komórkowych, życie głuchoniemych i niedosłyszących stało się łatwiejsze niż wcześniej, ale dopiero z perspektywy czasu widać jaką długą drogę musiała pokonać pani Genowefa, by jej rodzina mogła w tej nowej rzeczywistości dobrze funkcjonować. Dziś wszyscy są samodzielni, wykształceni, pracują i nieźle radzą sobie za kółkiem. – Głusi i niedosłyszący mają idealną pamięć wzrokową. Nawet jeśli nie słyszymy nadjeżdżającego samochodu, to szybciej niż inni go zobaczymy. W samochodzie jesteśmy bardziej skupieni niż przeciętny kierowca, bo musimy cały czas obserwować co się dzieje wokół nas – tłumaczy pan Dawid. I on i jego ojciec są osobami niedosłyszącymi, więc wolą rozmawiać. Ich głuchonieme żony migają, ale o żadnych rodzinnych tajemnicach nie może być mowy, bo obie panie doskonale odczytują ruchy ust. Zresztą w tej rodzinie i bez słów wszyscy doskonale się rozumieją, a gdy pytam ich o marzenia na przyszłość słyszę chóralną odpowiedź: by zdrowia nie zabrakło i młodym się dobrze układało. Naszym rozmarzonym bohaterom robimy na koniec pamiątkowe zdjęcie. Wtedy nie wiemy jeszcze, że ta fotografia zamyka pewien etap ich życiowej historii, ale wierzę, że taki obraz spełnionej i szczęśliwej rodziny zabrała ze sobą pani Genowefa.
Tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia archiwum rodziny, Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.