Strony za talony czyli kilka kartek z księgarskiego życia w PRL-u

Trzysta egzemplarzy „W pustyni i w puszczy” sprzedane w ciągu piętnastu minut to wynik, o którym dzisiejsi księgarze mogą tylko pomarzyć. Do tego encyklopedie na zapisy i kilometrowe kolejki po „Sztukę kochania” – taki obrazek księgarskiego rynku z czasów PRL-u zachował się w pamięci wielu raciborzan.


Magiczna liczba 63

Jedną z ikon raciborskiego księgarstwa jest Ingrid Procek, która Domowi Książki przy Rynku poświęciła ponad czterdzieści lat swego zawodowego życia. Jej przygoda z tym miejscem zaczęła się jeszcze w dzieciństwie, gdy jako mała dziewczynka przyjeżdżała z tatą z rodzinnych Raszczyc do Raciborza. Każda taka wyprawa kończyła się właśnie w księgarni, gdzie mała Inga dostawała kolejny zbiór bajek. – Mój tato interesował się historią, więc bacznie przeglądał wszystkie nowości, a na mnie większe wrażenie niż książki robiła kierowniczka księgarni, która była zjawiskowo piękną kobietą – wspomina pani Procek.

Dom-Książki-w-1970-roku

Gdy 1 października 1958 roku 18-letnia Ingrid rozpoczęła swoją pierwszą w życiu pracę, nie wiedziała, że książki będą jej towarzyszyć aż do emerytury. – Zaczynałam w Księgarni Powiatowej przy ul. Drewnianej. Z przodu znajdowała się Księgarnia Techniczna, której kierownikiem był Benedykt Mazurek. Mieliśmy wspólne zaplecze i toalety. Mój szef, Józef Rozner, który pracował razem ze swoją żoną, był bardzo surowy. Przeszłam przy nim niezłą szkołę życia, ale to czego się nauczyłam, bardzo mi się potem przydało – wspomina pani Procek, która po trzech latach pracy poszła na urlop macierzyński. Gdy z niego wróciła, przeniesiono ją do Domu Książki na Rynku.

Księgarnia, która miała numer 63, podlegała dyrekcji w Opolu, zarządzanej wówczas przez pana Jaszczuka. – W sumie w województwie opolskim takich palcówek było osiemdziesiąt, ale te najprężniej działające i o największym prestiżu były trzy: w Opolu, Raciborzu i Nysie. Z nami się naprawdę liczono. Mogliśmy korzystać z wielu wycieczek, dostawaliśmy zaproszenia na uroczystości związane z Dniem Księgarza, a kiedy przechodziliśmy w 1975 roku do województwa katowickiego, to nas z pompą żegnano. W Katowicach byliśmy tylko jedną z dwustu czterdziestu placówek, o której nikt nie pamiętał – podsumowuje pani Inga.

Gdy w październiku 1963 roku trafiła do Domu Książki na Rynku, szefowała nim już Krystyna Urbańczyk, która zastąpiła na tym stanowisku panią Pawelczuk. – Pamiętam, że w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna była Cepelia, znajdował się dział papierniczy, również podległy naszej księgarni. Gdy wybudowano przy ul. Odrzańskiej blok, przeniesiono na jego parter Księgarnię Techniczną, a u nas zaczął się remont. To było w 1968 roku – wspomina pani Procek i pokazuje mi zdjęcia odnowionej i bardzo nowoczesnej, jak na owe czasy, księgarni, w której oknach, zgodnie z tradycją, umieszczano zawsze pamiątkowe tablice ze zdjęciami absolwentów raciborskich szkół.

Oprócz tej, były też inne tradycje, jak choćby ta, że każdemu wydarzeniu musiał towarzyszyć kiermasz książek. Na wszystkich uroczystościach państwowych, miejskich, świętach, a nawet festynach znajdowały się stoiska z książkami, które cieszyły się zawsze niesłabnącą popularnością. Na spotkania literackie przyjeżdżali też często znani wtedy pisarze. – Gościliśmy Wojciecha Żukrowskiego, Hannę Ożogowską, Wilhelma Szewczyka czy Krystynę Kolińską. W maju, kiedy obchodziliśmy Dni Książki i Prasy, odwiedzały naszą księgarnię przedszkolaki i uczniowie szkół – tłumaczy była kierowniczka księgarni.

„Sztuka kochania” tylko dla wytrwałych

Książki były w czasach PRL-u równie deficytowym towarem jak cukier czy mięso. Kto miał szczęście, ten w piętnaście minut mógł się stać szczęśliwym posiadaczem powieści Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”. Właśnie tyle czasu potrzebowały pracownice Domu Książki, by sprzedać trzysta egzemplarzy. Na encyklopedie, słowniki, czy „Dzieje literatury polskiej” Krzyżanowskiego trzeba było już zdobyć subskrypcję. – Dostawałyśmy określoną liczbę talonów, która oczywiście nie odpowiadała potrzebom czytelników, dlatego w dzień sprzedaży liczyło się to, kto pierwszy wykupi u nas talon, uprawniający go do odbioru konkretnej książki – wspomina pani Ingrid.

Prawdziwym hitem tamtych lat był wydany w 1976 roku poradnik Michaliny Wisłockiej „Sztuka kochania”, po który do księgarń ustawiały się niebotyczne kolejki. – Pamiętam, że ogromnym powodzeniem cieszyła się też powieść Jamesa Joyce’a „Ulisses”. To była trudna książka, więc jej posiadanie, w niektórych kręgach, należało do dobrego tonu – dodaje była kierowniczka.

i-po-remoncie

O ile nowości zawsze trafiały do księgarń w mocno okrojonych przydziałach, to z podręcznikami takich problemów nigdy nie było. Były za to inne. – Magazyny mieściły się przy ulicy Solnej. Gdy dostawaliśmy towar, zazwyczaj kilka tysięcy książek przeznaczonych dla szkół, musiałyśmy je same rozładować, a następnie posegregować i podzielić na poszczególne placówki. Nadźwigałam się z życiu tyle ton papieru, że do tej pory boli mnie kręgosłup – tłumaczy pani Ingrid i dodaje, że w latach 80. szkoły otrzymywały bezpłatne podręczniki, które sponsorowało Ministerstwo Oświaty, a nauczyciele, którzy je odbierali, dostawali jeszcze za to prowizje.

Raciborskie księgarnie nie konkurowały ze sobą, bo specjalizowały się różnym asortymencie. Ta przy ulicy Odrzańskiej była księgarnią naukowo-techniczną, a przy Rynku – humanistyczną. – Mieliśmy też wydawnictwa rolnicze i muzyczne, bo ze względu na istniejącą tu szkołę muzyczną, sprzedawaliśmy bardzo dużo zeszytów nutowych. Stali klienci odwiedzali naszą placówkę nawet trzy razy w tygodniu i gdy któryś z nich się nie pojawił, to zastanawiałyśmy się czy czasem nie jest chory. Przez naszą księgarnię przewijało się tyle ludzi, że wkrótce stała się takim swoistym ośrodkiem informacji. Zresztą znałam wiele osób, które już rano ruszały do znajdującego się naprzeciwko nas KMPiK-u żeby sobie zrobić przegląd prasy – dodaje pani Procek, która z naszym miastem związała się na dobre w 1980 roku. – Przyjechał do nas kiedyś dyrektor Domu Książki w Opolu i poprosił, by pracownicy skorzystali z funduszu mieszkaniowego, na którym były dla nas pieniądze. Zostawiłam więc rodzinny dom w Raszczycach i przeprowadziłam się do Raciborza – wyjaśnia pani Procek, która mieszka tu do dziś.

W-firmowych-fartuszkach

Książka pod kontrolą

Niektóre przepisy, do których musieli się dostosować w czasach PRL-u księgarze, były po prostu dziwaczne. – O 15.00 mieliśmy nakaz sprzedaży nowości, który przychodziła kontrolować milicja. Panowie w mundurach przeczesywali księgarnię, żeby sprawdzić, czy czasem czegoś nie zostawiłyśmy pod ladą – opowiada po latach była kierowniczka księgarni. Za sprawą książek, po które zawsze ustawiały się kolejki, zdarzały się też wpisy do książki życzeń i zażaleń. – Dostaliśmy kiedyś trzydzieści egzemplarzy „Słownika wyrazów obcych” Kopalińskiego, a tłum klientów ciągnął się wzdłuż całej kamienicy. Sprzedawaliśmy, jak zawsze, po jednym egzemplarzu dla kupującego. Nagle zobaczyłam, że w kolejce stoją wszyscy członkowie znanej mi raciborskiej rodziny. Kiedy w końcu odmówiłam im sprzedaży kolejnych słowników, najmłodszy z rodu wpisał się do książki życzeń i zażaleń. Wrócił, gdy dostał przeprosiny z opolskiej dyrekcji. Przyszedł z nimi do księgarni i z satysfakcją zaczął wymachiwać mi przed nosem. Myślał, że został potraktowany wyjątkowo, a takie były procedury, że na każdy wpis w książce, dyrekcja musiała odpowiedzieć pisemnie na adres niezadowolonego klienta – tłumaczy pani Procek.

Procedur trzeba było też przestrzegać przy zamawianiu książek. Co tydzień księgarnia dostawała arkusz, który należało wypełnić i wysyłać do centrali w Opolu, a po 1975 roku do Katowic. Mimo, że nie było wtedy ani komputerów, ani internetu, o wszystkich nowościach pracownicy wiedzieli dzięki zapowiedziom wydawniczym oraz katalogom, które otrzymywali z Warszawy. – Jeżeli miałyśmy dodatkowe pytania, wystarczyło zadzwonić do składnicy księgarskiej, a jej pracownice od ręki potrafiły odpowiedzieć czy dany tytuł mają dostępny – opowiada Ingrid Procek i dodaje, że kontrole zdarzały się na każdym etapie ich pracy i według dyrekcji, nigdy nie było ich za wiele. – Przyjeżdżał na przykład pan z centali w Katowicach, który siadał na krześle i obserwował nas aż do zamknięcia księgarni o godzinie 18.00, by sprawdzić, czy robimy to punktualnie – wspomina pani Ingrid, która dziś zamiast księgarń, częściej odwiedza biblioteki. – Interesuję się polityką, czytam dużo książek historycznych i powieści, ale lektury traktuję teraz jak rozrywkę. Ani córka, która pracuje jako położna, ani wnuczka, która jest technikiem farmaceutą nie poszły w moje ślady. Obie pracują w raciborskim szpitalu, ale bajki, które kupował mi kiedyś tato, czytam teraz swoim prawnuczkom. Mam nadzieję, że one, tak jak ja, pokochają książki – podsumowuje pani Inga.

Katarzyna Gruchot