Kiedy pytam Studniczków gdzie najlepiej odpoczywają, chórem odpowiadają, że w warsztacie. 77-letni Krystian mówi, że codzienna praca w stolarni chroni go przed tym, by nie zdziadział. A jego syn Waldemar trochę się obawia, że gdy ta informacja pójdzie w świat, politycy znowu przedłużą nam wiek emerytalny.
Właśnie leci taborecik
Kiedy pan Krystian opowiada historię swojej rodziny, pojawiają się w niej wszystkie nacje pogranicza. Ojciec Karol był Niemcem, mama Ana Czeszką, on sam, podobnie jak syn Waldemar, czuje się Polakiem, a noszący imię po pradziadku wnuk to już Europejczyk. Łączy ich wspólna pasja, którą od czterech pokoleń jest stolarstwo.
Pierwszy z rodu Karol, urodzony w 1907 roku w Zabełkowie, jako 14-letni chłopak zaczął naukę w stolarni mistrza Kozery w Krzyżanowicach. Doświadczenie w stolarstwie zdobywał w Dusseldorfie, Dortmundzie i Bochum, skąd w latach 30. wrócił do rodzinnej wsi. Swoją przyszłą żonę Anę poznał podczas wyprawy po drewno do Dolnego Beneszowa. Gdy zgłodniały poszedł do sklepu po bułkę, razem z nią kupił też serce młodej córki piekarza, której wkrótce się oświadczył.
Młodzi zamieszkali u rodziców pana Karola. – Dziadek, który był urzędnikiem na kolei, dał ojcu 1000 marek, za które kupił działkę budowlaną. Zaczął na niej stawiać stolarnię, a po dwóch latach dom – wyjaśnia pan Krystian i dodaje, że zanim rodzina zdążyła się nim nacieszyć, wybuchła wojna. – Ojciec trafił na front wschodni, gdzie w wyniku ciężkiej zimy odmroził sobie nogi i oślepł. Jego wzrok uratowali dopiero chirurdzy w Wiedniu – tłumaczy stolarz. Ze szpitala pana Karola odesłano do Zabełkowa, gdzie w rodzinnej stolarni wykonywał zlecenia dla wojska, robiąc piętrowe łóżka i szafy. – Gdy front wkroczył do Zabełkowa miałem 7 lat. Razem z rodzicami, młodszą siostrą i bratem spędziliśmy wiele dni w piwnicy, z której po uderzeniu bomby, nie mogliśmy się wydostać. Ojciec wyrąbał drzwi i po gruzach uciekliśmy do domu sąsiada, w którym spędziliśmy rok, zanim nie odbudowaliśmy własnego – opowiada pan Studniczek.
Prace posuwały się powoli, bo przez półtora roku nie było prądu. Używało się lamp karbidowych, ale wszystko trzeba było wykonywać ręcznie. – Roboty było mnóstwo, tylko rąk do pracy brakowało, dlatego jak tylko skończyłem podstawówkę musiałem ojcu pomagać w zakładzie – mówi pan Krystian, który rozpoczął potem naukę w technikum budowlanym. Powołanie do wojska ją przerwało. Stolarz został przydzielony do saperów, gdzie pracował przy budowie mostów. Mógł też kontynuować przerwaną naukę, którą kończył w warszawskiej szkole przy Wiejskiej.
Po powrocie do domu przyszedł czas na pracę pod okiem mistrza Karola Studniczka. Rodzinna anegdota mówi o tym jak ta praca wyglądała. – Ojciec przez pierwsze dwa lata nauki nie dopuszczał nikogo do maszyn. Najpierw musieliśmy opanować ręczne narzędzia. Pierwszą moją samodzielną pracą był wykonany ręcznie taboret. Był trochę zwichrowany, ale byłem z siebie zadowolony. Ojciec wziął go do ręki, pooglądał i roztrzaskał o ścianę. Ze łzami w oczach musiałem zaczynać od początku – opowiada pan Krystian. Twarda szkoła u ojca, ani pana Krystiana, ani jego młodszego o trzy lata brata Karola do zawodu nie zniechęciła. Obaj zostali stolarzami.
Kombinowanie na przetrwanie
Taktyka pana Krystiana była inna niż ta ojcowa – pierwsze nieudane taborety zamiast na ścianie lądowały w piecu. W dobie coraz lepszych maszyn, przestał też przywiązywać wagę do obsługi podstawowych narzędzi stolarskich. – Ojciec mi zawsze mówił: jak się ożenisz to już nic nie zaoszczędzimy, a żeby dostać po mnie warsztat musisz jeszcze spłacić brata i siostrę – tłumaczy pan Krystian, który radę wziął sobie do serca. Gdy prowadził do ołtarza pochodzącą z Bieńkowic Krystynę miał 33 lata i czyste konto. – Mieliśmy z ojcem dużo zleceń z kościołów. Za ks. Pieczki robiliśmy ławki w kościele WNMP w Kietrzu, a potem zakrystię w kościele farnym w Raciborzu, za ks. Jurczyka prezbiterium w kościele NSPJ w Raciborzu, a przez 12 lat obsługiwaliśmy klasztor na Górze św. Anny – opowiada pan Krystian. Kiedy w 1974 roku po śmierci ojca przejął stolarnię, robiło się w niej to, na co było zapotrzebowanie: meble, okna a nawet trumny, na wykonanie których mieli zaledwie dobę. – Na drewno budowlane i drzewo opałowe były asygnaty. Z tego opałowego wyrastały nieraz takie kłody, że można z nich było meble robić. Cały czas się kombinowało, bo inaczej nie mielibyśmy pracy – wyjaśnia pan Krystian i dodaje, że większość spraw załatwiało się po znajomościach, albo przy odpowiednich argumentach finansowych. – Do GS-ów po płyty wiórowe rodzice stali nieraz całą noc w kolejce. Ich prawie nigdy nie było w domu, bo albo jechali do Pszczyny po wkręty, albo po piłę tarczową do Bielska albo po płyty do Katowic. Więcej czasu spędzali na załatwianiu materiałów niż w stolarni – tłumaczy pan Waldek, który od dziecka towarzyszył ojcu w warsztacie. Zamiast puzzli, razem z bratem układali klepki parkietowe i jak sam przyznaje, przychodził do stolarni, bo czuł się tam jak w domu. Nic więc dziwnego, że wybrał szkołę zawodową w Raciborzu, a potem technikum budowlane w Wodzisławiu Śląskim. Teorię uzupełniał w zakładzie u ojca. – Lekko nie miałem, ale do dziadka ojcu daleko. On był zdecydowanie spokojniejszy – podsumowuje ze śmiechem pan Waldek.
Kiedy skończyły się meble sakralne przyszedł czas na drzwi zewnętrzne i wewnętrzne oraz schody. – Teraz mamy sporo zamówień z Czech. W pracy pomagają nam sterowane numerycznie piła formatowa i szlifierka. Przymierzamy się też do CNC – mówi Waldemar Studniczek, który od 10 lat zarządza samodzielnie stolarnią. Jego brat Piotr nie poszedł w ślady ojca, ale z powodzeniem radzi sobie w branży budowlanej, prowadząc od 10 lat własną firmę w Bieńkowicach.
Jak nie pracujesz to dziadziejesz
Życiową maksymę pana Krystiana wszyscy w rodzinie wzięli sobie do serca. – Mam 77 lat i wciąż nie mogę się z tym zakładem pożegnać. Przychodzę tu codziennie i jestem szczęśliwy jak mi syn da jakąś robotę. Wie pani, jak człowiek siądzie przed telewizorem to już całkiem dziadzieje – mówi pan Studniczek. W rodzinnej firmie od lat mają pracę wszyscy jej członkowie. Pani Krystyna kiedyś zajmowała się zaopatrzeniem i księgowością, dziś zastępuje ją synowa Mariola. Dzieci od najmłodszych lat bawią się w stolarni i dopóki jest co robić, wszyscy czują się dobrze i młodo.
Karol, który właśnie kończy I klasę technikum budowlanego, po lekcjach, tak jak kiedyś jego dziadek, a potem ojciec, zagląda codziennie do warsztatu. Ze wszystkich przedmiotów zawodowych ma najwyższe oceny, ale oprócz nauki znajduje też czas na sport, grając w juniorach LKS Zabełków. – Dobrze, że lubi pracę w stolarni, ale niech tego inżyniera najpierw zrobi. Jak będzie wykształcony to mu się lepiej firmę poprowadzi – sugeruje dumny dziadek, który od dziecka marzył, by zostać pilotem. – Ojciec chciał mi ten pomysł wybić z głowy. Polecieliśmy razem dwusilnikowym samolotem z Katowic do Warszawy. Z powrotem trafiliśmy na burzę. Nie dość, że były straszne turbulencje, to jeszcze brakowało nam tlenu. Pasażer siedzący za mną zaczął nerwowo palić jednego papierosa za drugim, a mój ojciec z zadowoleniem na to wszystko patrzył i mówił: a widzisz jak to się samolotami lata! – wspomina ze śmiechem pan Krystian. Samolotów nie boi się do dziś, bo wie że statystycznie jest to najbezpieczniejszy środek lokomocji. – Latam często na wakacje i nigdy się nie boję. Szybciej na ulicy mnie coś rozjedzie – dodaje. Oprócz wyjazdów wakacyjnych, ulubionym zajęciem seniorów Studniczków są organizowane przez panią Krystynę pielgrzymki. – Niech mnie pani lepiej spyta gdzie nie byliśmy, bo my już mamy zaliczoną Ziemię Świętą i całą Europę Zachodnią, a w Rzymie gościliśmy już trzy razy – mówi pan Krystian i zabiera nas do domu, by pokazać zrobione przez siebie meble.
Podziwiam wykonaną z orzecha kaukaskiego jadalnię, która ma piękne słoje, a mój rozmówca mówi, że właśnie to mu się w drewnie najbardziej podoba. – Żona zobaczyła kiedyś włoski stół do kuchni z chromowanymi nogami. Tak się nim zachwyciła, że od razu go kupiła. Teraz jak zupę do talerza leję, to muszę uważać, żeby jej nie mieć na spodniach, bo ten włoski stół we wszystkie strony chodzi – mówi pan Krystian. Jego żona z niespożytą energią biega po pokojach by odszukać archiwalne zdjęcia i dokumenty po teściu. W końcu wszyscy ruszamy na zewnątrz, żeby zrobić pamiątkową fotografię. Na podwórku dołączają do nas najmłodsze latorośle Studniczków – bliźniaczki Karolina i Julia. Kiedy cała rodzina ustawia się przed domem na tle pięknego ogrodu zaczynam rozumieć słowa pana Waldka, że wokół domu jest tyle pracy, że o hobby nawet nie myśli. Równiutko przycięte trawniki, ozdobne drzewa i krzewy – cała przyroda namawia do odpoczynku, ale Studniczkowie nie mają na to czasu. Za to mają pewność, że tej rodzinie nigdy się nie zdarzy zestarzenie.
Tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.