Wojciech Orłowski. O hiszpańskim luzie, podróżach, zapasach i MMA

Teoretycznie nie miał prawa zostać wyczynowym sportowcem. Nigdy nie ciągnęło go w świat, uważał, że Racibórz jest miejscem, w którym się urodził i gdzie się zestarzeje. Marzył o studiowaniu weterynarii. Wszystko zweryfikowało jednak życie. Poznajcie Wojciecha Orłowskiego – dżentelmena o stalowych mięśniach, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych.


W czasach jego młodości świat raciborskiego sportu podzielony był między pływaków i zapaśników. Alternatywę, bądź co bądź kiepską, jak sam mówi, stanowiło przesiadywanie na ławce pod blokiem z piwem w jednej, a z papierosem w drugiej ręce. On wybrał zdrowie, energię i batalię o to, aby każdego dnia być lepszym, sprawniejszym i osiągać cele, które wymykały się wyobraźni wielu osób. Trafił do środowiska, w którym liczyła się determinacja, wola walki, a ponad wszystko pasja. Z tą ostatnią akurat nie miał żadnego problemu, bo bakcyla do sportu połknął bardzo wcześnie, choć – gdyby wierzyć lekarzom – to że będzie wyczynowcem graniczyło z cudem. – W dzieciństwie przeszedłem zapalenie opon mózgowych, przez pół roku byłem sparaliżowany. Doktor nie miał wątpliwości, że nie jest mi dane trenować, wszelka intensywna aktywność fizyczna mogła bowiem skończyć się dla mnie tragedią – opowiada Wojtek Orłowski i dodaje, że mimo przeciwności losu zaryzykował i postawił właśnie na sport, co było najlepszą decyzją w jego życiu. – Zacząłem trenować mało kontuzjogenne i w miarę bezpieczne dla mnie pływanie, bo tylko na tę dyscyplinę zgodziła się moja mama. Nie uczęszczałem do klasy sportowej, ale z ręką na sercu mogę przyznać, że zająłem się tym na poważnie. Słuchałem porad kolegów, którzy startowali w zawodach, mówili mi co robię źle, co należy poprawić. Był też czas, że wkręciłem się w ratownictwo wodne, rywalizowałem nawet na mistrzostwach. Później umiejętności nabyte na basenie pozwoliły mi zostać ratownikiem – wspomina raciborzanin.

dsc_0178

Dosyć późno, bo w wieku niecałych osiemnastu lat z wody przeniósł się na zapaśnicze maty. Nie do Unii jednak, jak mogłoby się wydawać, a do LKS Dąb Brzeźnica. – Całe późniejsze życie pozostałem wierny stylowi wolnemu. Pewnego dnia, gdy byłem jeszcze dzieciakiem, jeden z sąsiadów przyniósł kasetę z nagraniami zmagań w UFC (amerykańska organizacja mieszanych sztuk walki – przyp. red). Wtedy jeszcze nie mówiono na to MMA. W naszej świadomości były to walki w klatkach, a gdzieś z tyłu mojej głowy od zawsze siedziało marzenie, aby kiedyś i w tym spróbować swoich sił. Dlatego wybrałem styl wolny, który charakteryzuje się dużym wachlarzem chwytów za nogi, jest bardzo praktyczny. Taki na ulicę – ocenia 35- letni zawodnik.

Nie dawano mu dużych szans na osiągnięcie czegoś więcej od medalu na lokalnych zawodach. Sądzono, że zaczął trenować zbyt późno, aby dorównać kolegom z klubu. Co więc zdecydowało o tym, że w ciągu kolejnych lat zapisał na swoje konto kilka medali mistrzostw Polski, w tym wicemistrzostwo kraju w młodzieżowych zawodach, drugą i trzecią lokatę w akademickich mistrzostwach i złoto w Memoriale Stanisława Reda? – Umówmy się: w skali świata wielkich sukcesów nie miałem. Liczyłem się jednak na arenie krajowej, stawałem na podium prestiżowych imprez, nawet otarłem się o kadrę narodową – wymienia. Jego atutem była siła i warunki fizyczne. Jak sam mówi, nie jest zawodnikiem utalentowanym, któremu nauka techniki przychodzi łatwo. Na sukces, w jego przypadku, złożyła się ciężka praca, zaangażowanie i miłość do tego co robi.

Do dziś z sentymentem wspomina lata spędzone w klubie z Brzeźnicy. – Trudne warunki kształtują charakter. Jeśli pan Hubert Skornia nie zdołał ogrzać w zimie sali, trenowaliśmy w czapkach i rękawiczkach – uśmiecha się Wojtek Orłowski i kontynuuje: – Dużo się tam nauczyłem, szczególnie od trenera Krzysztofa Ołenczyna, który zawsze będzie bliski mojemu sercu i któremu dziękuję za lekcje, jakie mi wtedy dał. To była szkoła życia i charakteru.

Na macie zrodziły się przyjaźnie, które trwają do dziś. Orłowski w tym tygodniu odwiedził Rafako Arenę, aby z bliska przyjrzeć się rywalizacji w Krajowej Lidze Zapaśniczej. Nie zabrakło oczywiście spotkać z dawnymi klubowymi kompanami. – Rzadko bywam w rodzinnym mieście, ale jeśli już tutaj przyjeżdżam, staram się spędzić czas nie tylko z rodziną, ale i ze znajomymi. Zdaje sobie sprawę z tego, że to, jaki teraz jestem, w dużej mierze zawdzięczam właśnie im – wyjaśnia nasz bohater, a o poziomie walk w KLZ mówi jedno: olimpijski. – Od dawna nie widziałem tak rewelacyjnej konfrontacji jak choćby ta, którą Sebastian Jezierzański stoczył ze Zbigniewem Baranowskim. W niej było zawarte wszystko, co najpiękniejsze w zapasach – twierdzi.

dsc_0181

Mając niespełna dwadzieścia lat wyjechał do Warszawy. Momentalnie zakochał się w tym mieście i wiedział, co należy zrobić w pierwszej kolejności – znaleźć klub zapaśniczy. Trafiło na Gwardię Warszawa. – Pojechałem do stolicy na studia. Nie dostałem się na weterynarię, więc kolejnym wyborem była warszawska Akademia Wychowania Fizycznego. Postawiłem wszystko na jedną kartę, w stu procentach poświęcając się zapasom. Był czas, że nawet spałem w klubowym hotelu – wspomina z uśmiechem mój rozmówca i zaznacza, że stolica go ukształtowała. – Z dala od domu musiałem nauczyć się samodzielności. Początkowo było trudno, ale dzięki temu zmężniałem i teraz wiem, że poradzę sobie w każdej sytuacji – przekonuje. Wówczas ponad wszystko stawiał pasję do sportu. Równocześnie imał się różnych prac zarobkowych, ale zapewnia, nigdy nie pomyślał o tym, aby przerwać treningi. – Wierzyłem, że sport da mi kiedyś godne, szczęśliwe życie. Doszedłem do etapu, że tak w istocie jest. Jestem typem człowieka, który raczej niczego nie planuje, nie zastanawia się nad daleką przyszłością, po prostu żyje tu i teraz.

A „tu i teraz” w przypadku Wojtka Orłowskiego to skomplikowana sprawa. Mieszka co prawda w Hiszpanii, jeśli tylko ma okazję, odwiedza Polskę, ale tak naprawdę żyje na walizkach. Gdy kilka lat temu odszedł od zapasów na rzecz MMA jego sportowa kariera nabrała innego kształtu. – Ostatni raz na zapaśniczych matach wystartowałem w 2009 roku, dwa tygodnie później walczyłem już w KSW. W mieszanych sportach walki zadebiutowałem w 2007 roku na gali w Berlinie. Wtedy jeszcze cała otoczka MMA była dość „surowa” – pierwszą walkę stoczyłem w starej, obskurnej hali. To miało swój klimat – przyznaje i kontynuuje: – MMA spełniło moje oczekiwania. Do dziś każdy trening czy start w zawodach daje mi tak wiele radości, że na ten moment nie wyobrażam sobie, abym mógł robić coś innego. W tym sporcie magiczna jest jego nieprzewidywalność, to w pewnym sensie „szachy”, walka odbywa się w dużej mierze w głowie, wygrywa się inteligencją, a nie mięśniami.

dsc_0175

Przejście z zapaśniczych mat do ringu było sporym wyzwaniem. – Musiałem pozbyć się pewnych nawyków. Długo nie mogłem przywyknąć do tego, że muszę uderzać, boks był moją piątą Achillesową. Po dziesięciu latach treningów i startów w MMA mogę śmiało powiedzieć, że jestem zawodnikiem kompletnym – reprezentuję wysoki poziom zarówno w stójce, jak w parterze. Dużą rolę odgrywa doświadczenie nabyte w grapplingu. Jestem wicemistrzem Polski, a od dwóch lat mistrzem Hiszpanii w tej dyscyplinie – wymienia Orłowski, który obecnie trenuje w dwóch klubach – Circus Arena Madrid oraz Nastula Okniński Team.

Raciborzanin nie poprzestaje tylko na startach w zawodach. Zdradza, że pracuje na terenie całej Europy jako trener personalny, a epizodycznie jest osobistym ochroniarzem. – Kiedyś nie uwierzyłbym w to, że będą podróżować. Moje nastawienie zmieniło się nieco, gdy po raz pierwszy wyjechałem z Polski. Zobaczyłem, że świat jest piękny i że szkoda życia na przebywanie w jednym miejscu. Zawsze jednak pozostanę Polakiem, jestem dumny ze swojej narodowości i przy każdej okazji pokazuję, skąd pochodzę. – wyjaśnia zawodnik, nie ukrywając, że z mentalności Hiszpanów przejął życiowy luz i optymistyczne spojrzenie na rzeczywistość. – W każdej sytuacji potrafię odnaleźć masę pozytywów. Jestem szczęśliwy, otaczam się fantastycznymi ludźmi, a motywację do działania odnajduję w samym sobie. Wiem, że wszystko jest w naszych rękach. Nikt przecież nie przeżyje życia za nas – kończy popularny The Gentelman.

Tekst: Wojciech Kowalczyk,
Zdjęcia: Wojciech Kowalczyk oraz z archiwum Wojciecha Orłowskiego