Mateusz Wolny o zapasach, tatuażach, tacie i Bogu

Gdy walczy, przypomina swojego ojca. Podobny sposób poruszania się po macie, bliźniaczo stawiane kroki i te cienkie, charakterystyczne dla wszystkich Wolnych łydki, które, wydawać by się mogło, nie są w stanie utrzymać atletycznego ciała. Inna za to „głowa”, czytaj: mentalność. U popularnego Ryśka niespokojna, ale zwycięska, u Mateusza odwrotnie – potrafi zachować zimną krew, ale pod koniec najważniejszych konfrontacji ponosi go wyobraźnia, która prowadzi do spadku koncentracji i przegrania niemal wygranej walki. Od sukcesów ojca nie chce uciekać. Kiedyś ciążyły na nim jak klątwa, dziś są dla niego inspiracją. Nie marzy o niczym bardziej, jak o starcie w przyszłorocznych Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro. W Brazylii chce zapisać się w historii światowych zapasach jako medalista najważniejszej imprezy sportowej w dziejach ludzkości. Takiego Mateusza Wolnego jeszcze nie znacie. 


wolny_05

– Masz sporo tatuaży.
– Trzynaście. Ale to nie koniec. Chciałbym zapełnić nimi jeszcze całą nogę i rękę. Lubię moment, gdy powstają. Niektóre zrobiłem, bo podobał mi się wzór, inne, aby przelać na swoje ciało najważniejsze myśli. Na nodze mam hasło: dogonić marzenia, bo dla mnie to właśnie one są najistotniejsze. Pod lewym żebrem z kolei wytatuowałem sobie różaniec. Nie ukrywam, jestem osobą bardzo religijną.

– Modlisz się przed walkami?
– Bardziej nazwałbym to rozmowami z Bogiem. 

– Pomagają?
– Przede wszystkim pozwalają się wyciszyć. Jeśli zbliża się ważna walka, proszę Boga o wparcie. Po modlitwie mam pewność, że będzie dobrze. Może to dziwnie zabrzmi, ale czasami czuję, że nie jestem na macie sam. Że ktoś nade mną czuwa. 

– Jeszcze jakieś ciekawe tatuaże?
– Cztery postacie z Batmana. Te złe. Brakuje tylko Człowieka Pingwina. 

– Dlaczego akurat czarni bohaterowie?
– Bo prezentują wiele ludzkich cech i zachowań, które pomagają przeżyć w tym szalonym świecie. Mówię przede wszystkim o pewności siebie i pewnego rodzaju tajemniczości.

– Tajemniczości?
– Chodzi o to, aby nie dać się rozszyfrować. Nie otwierać się zbytnio przed ludźmi, unikać fałszywych przyjaciół. Trzeba być zagadkowym. Nie powinno się wykładać wszystkich informacji na stół. 

– To tak jak na macie.
– Dokładnie. W czasie walki zapaśnik musi być jak kameleon. Zmieniać taktykę, zwodzić przeciwnika. Zachować pokerową twarz. Nie dać się rozgryźć, bo jeśli to się zdarzy, przegrana jest niemal pewna. Musimy znać się także na psychologii, np. na mowie ciała. Z zachowania rywala można bardzo wiele wyczytać, a później przekuć tę wiedzę w sukces. Mnie ojciec od najmłodszych lat mówił, że mam wrodzoną – jak to nazywamy w żargonie – czutkę, czyli przeczucie jaki ruch wykona przeciwnik. Dzięki temu trudno mną rzucić. Tylko czasem tracę w takich akcjach pojedyncze punkty.

– Co ci jeszcze powtarzał?
– Że trzeba głośno mówić o swoich marzeniach. I nauczyć się przegrywać, bo to część tego sportu. 

– Wziąłeś sobie te ostatnie słowa do serca?
– Tak, ale wciąż się tego uczę. Czasem nie umiem pogodzić się z porażką, nawet na treningach. Jeśli coś mi nie wyjdzie, pojawia się piekielna sportowa złość. Potrafię wtedy odejść na bok, krzyknąć, kopnąć w drabinki, zrobić cokolwiek, aby choć trochę mi ulżyło. Nigdy nie zapomnę jednego z treningów, gdy byłem jeszcze nieokrzesanym młodziakiem. Ćwiczyłem kolejno z najbardziej utytułowanymi zawodnikami globu: Markiem Madsenem, Aleksandrem Kazakiewiczem i Jaworem Jankiewem. Robili ze mną co chcieli, nie miałem szans wyprowadzić choćby jednej dobrej akcji. Pamiętam, że zaraz po treningu poszedłem pod prysznic. Płakałem przeszło pół godziny. Ale gdy spojrzałem na całą sytuację chłodniej, powiedziałem sobie, że przyjdzie taki dzień, że z każdym z nich wygram. Pamiętam też, jak po treningu z utytułowanym zawodnikiem Alexiejem Mishinem podarowałem mu swój trykot. Powiedział: „Mam nadzieję, że za jakiś czas będzie sporo warty.” Nigdy nie zapomnę tych słów.

_OQL8664

– Wspomniałeś o pewności siebie. Niektórzy twierdzą, że masz jej w nadmiarze.
– Nie uważam tak. Po prostu mocno wierzę w swoje umiejętności. Wiem, że mam papiery na klasowego zawodnika. To co u mnie charakterystyczne: nigdy nie rozpamiętuję przeszłości, bo to by mnie zgubiło. Zawsze mówię, że nawet przegrywając 0:7 na kilka sekund przed końcem walki wierzę, że odwrócę bieg wydarzeń i zwyciężę. 

– Wyszedłeś kiedyś na matę z myślą: przegram?
– Tak, ale to było dawno temu. Byłem młody i mniej pewny siebie niż obecnie. Rywalizowałem z zawodnikami od których byłem klasę lepszy, a i tak schodziłem z maty na tarczy. To dowód na to, że nie można dopuszczać złych myśli zbyt blisko siebie. Teraz, choćbym walczył nawet z mistrzem olimpijskim, powtarzam sobie, że wygram. Bear Grylls powiedział kiedyś: „W czym drugi człowiek może być lepszy od ciebie? Ma tyle samo nóg i rąk, serce, płuca, podobną wagę.” Dzięki tym słowom zrozumiałem, że ludzi różni jedynie podejście psychiczne. Wiem, że jeśli wykształcę w sobie odpowiedni sposób myślenia, będę w stanie zwyciężyć z każdym. Podoba mi się postawa Damiana Janikowskiego. Kiedyś na zawodach w Hiszpanii Damian wychodził do walki ze złotym medalistą igrzysk olimpijskich, powiedziałem mu: „Stary, walczysz z mistrzem”. A on zapytał się zdziwiony: „I co z tego?”. I wiesz co, Wojtek? Skubany wygrał, położył rywala na łopatki! Nie chciałbym jednak, aby w moim przypadku mylono pewność siebie z brakiem pokory.

– Mimo to mam wrażenie, że czasem ci jej brakuje.
– To prawda, ale próbuję z tym walczyć. Życie mi to ułatwia, bo nie raz już rzuciło kłody pod nogi. Staram się wyciągać dużą lekcję z nawet małych potknięć.   

– W takim razie najwięcej jesteś w stanie nauczyć się na matach Bundesligi. Tam nie brakuje wymagających rywali, a tobie – porażek. Liga zbyt mocna, czy ty na nią za słaby?
– Sprawa moich startów w lidze niemieckiej wygląda nieco inaczej, niż niektórzy oceniają. Gdy walczyłem w swojej pierwotnej kategorii wagowej, czyli 75 kilogramów, wygrywałem większość walk. Zacząłem przegrywać na potęgę dopiero, gdy zmieniłem kategorię na 86 kg. Okazało się, że konfrontacja z zapaśnikami, którzy utrzymują tę wagę od lat, nie jest prosta. Ale dzięki temu dowiedziałem się bardzo dużo o sobie.  Między innymi, ile brakuje mi jeszcze do zapaśników ze światowej czołówki. Co ciekawe, w lidze niemieckiej mierzyłem się ostatnio z zawodnikami, z którymi walczył jeszcze mój ojciec. Nazywamy ich „starymi lisami”, bo nawet w podeszłym jak na zapaśnika wieku, potrafią zrobić na macie cuda.

– Bycie synem mistrza olimpijskiego jest przekleństwem czy wielkim szczęściem?
– Kiedyś powodowało ogromną presję, dzisiaj traktuje to jako wyzwanie. Tata ustawił mi poprzeczkę najwyżej, jak się da. Ale to mnie już nie stresuje, lecz inspiruje do pracy. 

– Miałeś, jak ja to nazywam, kompleks ojca?
– Jako dzieciak ogromny. Prysł jak bańka mydlana w momencie, gdy zacząłem odnosić ważniejsze sukcesy. Dzisiaj śmiejemy się z tatą, że z tego typu kompleksów się wyrasta. 

– Różnicie się czymś?
– Oczywiście, że tak. Choćby charakterem. Tata jest bardzo wybuchowy, szybko się denerwuje. Mnie zaś jest ciężko wyprowadzić z równowagi. Na macie też jestem opanowany, niektórzy mówią, że aż za bardzo. Zamiłowania mamy raczej te same. Tak samo chodzimy, podobnie układamy nogi. Po nim odziedziczyłem też bardzo chude łydki oraz solidne przedramię. 

– Dostrzegam jeszcze jedną różnicę. W przeciwieństwie do ojca nie potrafisz w najważniejszych walkach postawić kropki nad i. Niespodziewanie przegrywasz niemal wygrane walki.
– To zabrało mi kilka medali, w tym finał mistrzostw Europy seniorów. Niestety często ponosi mnie ułańska fantazja.  

– Jak podczas zeszłorocznego Meczu Polska-Reszta Świata? Zrobiłeś rywalowi prezent w ostatnich sekundach…
– Na przykład. Prowadziłem z wicemistrzem świata, ba, miałem go na widelcu! I co? W najważniejszym momencie zawiodła głowa, straciłem koncentrację i spokój. Przegrałem na własne życzenie. 

– Masz możliwości, aby kiedyś przebić osiągnięcia taty?
– Będzie bardzo ciężko, ale wychodzę z założenia, że wszystko da się zrobić. 

– Przesłyszałem się, czy właśnie przyznałeś, że masz apetyt na dwa złota olimpijskie? Więcej, ty wierzysz, że uda ci się je wywalczyć!
– Oczywiście, że mam. I przekonacie się, że z Rio de Janeiro i Tokio te medale – ale niekoniecznie złote – przywiozę. Wiesz, dla człowieka, który od 2. roku życia tarza się po zapaśniczej macie, medal olimpijski jest największym pragnieniem. Ale nawet jeśli go zdobędę, nie odważę się powiedzieć, że jestem lepszy od ojca. Bo tego jak dobrym jest człowiekiem nigdy nie przebiję. 

– Ciągle mówimy o Igrzyskach Olimpijskich 2016 w Rio de Janeiro jak o pewniaku, a przecież ty się na nie jeszcze nawet nie zakwalifikowałeś.
– Zgadza się, ale już dziś mogę zapewnić, że tę kwalifikację uzyskam. Szanse są ogromne. Tak dobrej formy jak obecnie, jeszcze NIGDY nie miałem. Powiem więcej, NIGDY moja dyspozycja nie polepszała się w tak szybkim i równym tempie. W Pucharze Polski udowodniłem niedowiarkom, że to ja jestem numerem jeden. Na ostatnich dużych turniejach pokazałem natomiast, że mogę konfrontować się jak równy z równym z najlepszymi zawodnikami świata. Oczywiście do jakichś spektakularnych zwycięstw jeszcze trochę brakuje, ale to kwestia przełamania się. Wygrania dwóch, trzech starć z bardziej utytułowanymi zapaśnikami.

– Ale zdajesz sobie przecież sprawę z tego, że system kwalifikacji jest daleki od sprawiedliwości.
– To prawda. Jego absurdalność odczuwają przede wszystkim Europejczycy. Nasz kontynent jest bowiem najsilniejszy na świecie, a mimo to przypada na niego niemal tyle samo miejsc, co na każdy inny.  W Azji liczy się praktycznie tylko sześć-siedem krajów, w Afryce góra trzech zawodników jest w miarę znośnej dyspozycji, reszta to dramat. W obu Amerykach z kolei liczy się tylko Kuba i USA, bo Peruwiańczycy, Ekwadorczycy czy Kolumbijczycy to dla nas – jak to nazywamy – wolne losy, czyli rywale, z którymi bez problemu się zwycięża. Ten system powoduje, że na igrzyska olimpijskie bardzo często jadą zawodnicy, których nie powinno tam być.

– Rozsądniejsza byłaby automatyczna kwalifikacja najlepszych zawodników rankingu?
– Zdecydowanie. Przynajmniej dla mnie. W pierwszym półroczu ubiegłego roku byłem w pierwszej dziesiątce światowe zestawienia, pod koniec roku – spadłem do pierwszej piętnastki. Tak czy tak, gdyby obowiązywał rankingowy system powoływania zawodników na igrzyska, już dziś mógłbym pakować się do Brazylii. 

– A tak walka się dopiero zaczyna.
– We wrześniu pierwsze podejście: Mistrzostwa Świata w Las Vegas. Na igrzyska dostanie się sześciu najlepszych zawodników z każdej kategorii wagowej. Jeśli wtedy nie wywalczę kwalifikacji, mam jeszcze szansę w którymś z trzech turniejów kontynentalnych. 

– A wcześniej gdzie startujesz?
– Największą zbliżającą się imprezą są pierwsze w historii Igrzyska Europejskie w Baku. To będzie świetny przedsmak rywalizacji w Las Vegas. 

– Jaki macie plan na najbliższy rok: trenować i walczyć jak najwięcej, czy zachować umiar, aby nie przemęczyć materiału?
– Jestem zawodnikiem, który nienawidzi nawet przerw między treningami, więc w grę wchodzi tylko pierwsza opcja. Ogólnie, jakiś rok temu, mocno zmieniłem swoje nastawienie do treningu. Podchodzę do niego o wiele bardziej profesjonalnie, wiem jakie są moje oczekiwania, co chcę w danym dniu zrobić. Stawiam sobie małe cele i je realizuję. Spodobało mi się eksperymentowanie i szukanie nowych rozwiązań. Bardzo często przed treningiem oglądam nagrania walk zawodników, którzy mnie inspirują. Później próbuję naśladować ich sposób poruszania się, ustawienia, techniki rzutu, chwyty itp. 

– „Polscy zapaśnicy to zwierzęta. Widziałem jeden z ich treningów i muszę przyznać, że drzemie w nich ponadludzka moc” – usłyszałem ostatnio od jednego z pasjonatów sportu. Zanim się obrazisz, uprzedzam, że to komplement.
– Ha, ha. Miło coś takiego usłyszeć. Ale muszę cię rozczarować. W intensywności i trudności treningu nigdy chyba nie dorównamy Węgrom. To są dopiero bestie! Na ostatnim zgrupowaniu u nich nawet my, Polacy, dostaliśmy nieźle w kość.

– No proszę, myślałem, że w tej materii to jednak wy wiedziecie prym.
– Powiedzmy, że jesteśmy na drugim miejscu. Tutaj chodzi nie tyle o wysiłek sprawiający, że po treningu wymiotujemy. Że nie potrafimy dojść do siebie, a przecież kondycji nie można nam odmówić. Wszystko opiera się na twardej psychice, bo to ona pozwala nam podnieść się, gdy zmęczenie zwala z nóg.

– Myśląc o zapaśnikach przed oczami pojawia mi się obraz twardzieli, którzy nie ugną się przed nikim i niczym. Ale każdy człowiek ma swoje lęki. Jakie są twoje?
– Boję się kontuzji, a tak się składa, że bardzo mnie lubią. Nie raz mam wizję, że nabawię się poważnego urazu tuż przed ważnymi zawodami choćby, odpukać, igrzyskami… Tak jak wtedy, gdy z powodu urazu musiałem zrezygnować ze startu w turnieju kwalifikacyjnym do Igrzysk Olimpijskich 2012 w Londynie. Przeszedłem już trzy operacje. Na razie mam spokój, ale w przypadku ostatniej kontuzji najadłem się strachu. Wiesz, jestem zawodnikiem który nie rezygnuje z treningu nawet, gdy coś potwornie boli. Wtedy bolała noga, ale zacisnąłem zęby i ćwiczyłem dalej. Następnego dnia miałem stan zapalny uda, spuchło do niewyobrażalnych rozmiarów. Poszedłem do lekarza kadrowego z prośbą o zastrzyk. Powiedział, że trzeba natychmiast jechać do szpitala. Początkowo nie słuchałem, co do mnie mówi, ale w końcu się ugiąłem. Okazało się, że wdała się bakteria, miałem zatkane żyły, ogólnie tragedia. W szpitalu powiedzieli, że dzień później straciłbym nogę. Wszystko przez własną głupotę. 

– Co będzie, jeśli nie wywalczysz kwalifikacji?
– Nie myślę o tym w ten sposób! Nie mógłbym. To byłby koniec. Jeśli zwątpiłbym w to, że pojadę na igrzyska, wiele rzeczy straciłoby sens. Trzeba wierzyć i sięgać po to, czego się najbardziej pragnie!

– Przyznaj się, w którym miejscu powstanie tatuaż upamiętniający start w Brazylii?
– Zostawiłem sobie na niego przestrzeń pod prawym żebrem. To będzie Pomnik Jezusa Odkupiciela z Rio de Janeiro. Zapewniam, że po powrocie do Polski, wytatuuję sobie obok niego podobiznę medalu olimpijskiego. W jakim kolorze? Zobaczymy, jaki zdobędę. 

Rozmawiał Wojciech Kowalczyk | Fot. Maciej Kozina, Paweł Okulowski i archiwum Mateusza Wolnego

wolny_09

Mateusz Wolny – urodzony 8 lutego 1990 roku w Raciborzu. Zapaśnik MKZ Unia Racibórz, walczy również w Bundeslidze. Ukończył kolejno Szkołę Podstawową nr 15 w Raciborzu, Gimnazjum nr 2 w Raciborzu, raciborski Zespół Szkół Ogólnokształcących Mistrzostwa Sportowego. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Raciborzu. Wielokrotny zdobywca Pucharu Polski w zapasach w stylu klasycznym w kategorii kadetów, juniorów i seniorów. Multimedalista najważniejszych imprez w kraju, w tym mistrzostw Polski. Jeden z głównych kandydatów do reprezentowania Polski w Igrzyskach Olimpijskich 2016 w Rio de Janeiro w kategorii wagowej 75 kilogramów.