Michał Dąbkowski – rycerz we własnej zbroi

Tworzy metalowe cuda praktycznie z niczego. Spod jego ręki wychodzi dziś kolorowa biżuteria, noże, miecze, stojaki, otwieracze do piwa, a przecież zaczynał od malutkiej ozdoby uzupełniającej wygląd średniowiecznego rycerza. Bywają dni, że jedynym miejscem jakie liczy się w jego życiu, jest kowalska kuźnia, mieszcząca się przy rodzinnym domu na Ocicach. Zamyka się tam o świcie, aby późnym wieczorem otworzyć drzwi i zorientować się, jak bardzo jest stracony – pasja w zupełności zawładnęła jego umysłem.


Pracę rzemieślników w lawinowym tempie zastępują maszyny. Działalność kowalska staje się powoli niszą wypełnioną głównie przez starszych, doświadczonych kowali, ewentualnie młodszych, którzy kontynuują rodzinną tradycję. Co więc strzeliło do głowy 21-letniemu raciborzaninowi Michałowi Dąbkowskiemu, który z zajęciem tym chciałby związać swoją przyszłość?

DSC_0816

Od łucznika do wojownika

Z Michałem rozmawiam dwa razy. Gdy widzimy się po raz pierwszy w oczy rzuca mi się od razu jego przybrudzone ubranie, a do nozdrzy dociera zapach palonego węgla i metalu. Specjalnie dla mnie robi sobie przerwę, choć, nie owijając w bawełnę przyznaje, iż od kilku tygodni bardzo rzadko wychodzi z warsztatu. – Stał się moim drugim domem – rzuca już na wstępie i dodaje: – Gdy przychodzą ciepłe miesiące spędzam w kuźni nawet kilkanaście godzin, ciągle pracując. Czy mnie to męczy lub nudzi? Skądże, to moja największa pasja. Dzięki temu zajęciu czuję się spełniony i to jest najważniejsze – wyznaje dojrzale raciborzanin, który ku mojemu zdziwieniu równie dobrze jak w kuźni czuje się udzielając wywiadu.

Ma wiele do powiedzenia, inteligentnie dobiera słowa, stara się opowiedzieć swoją historię jak najciekawiej. Wspomina między innymi chwile, gdy zauroczenie kowalstwem przemieniało się w miłość, która trwa do dzisiaj. – Wszystko zaczęło się od… rycerstwa, a dokładnie od obozu rycerskiego, na który wybrałem się z mamą, wówczas opiekunką kolonii – rozpoczyna zatapiając się w odmętach wspomnień. – Dla 14-letniego chłopaka to niesamowite przeżycie. Zobaczyłem rycerskie wioski, zbroje, miecze – to wszystko zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wyobraźnia zaczęła pracować i do dziś nie potrafię jej okiełznać – śmieje się mój rozmówca. Na kolonii poznał członków jednego z raciborskich bractw rycerskich tzw. Gwardii Wareskiej, która zajmowała się odwzorowywaniem wczesnośredniowiecznych bitew. To właśnie ten okres historyczny najbardziej przypadł Michałowi do gustu. – W szkole zainteresowałem się wyglądem strojów wojów z X i XI wieku – zdradza i kontynuuje: – Gdy zająłem się „rycerką”, od razu zakupiłem podstawowy strój i sprzęt. Początkowo byłem jednak wyłącznie łucznikiem. Dopiero w wieku 17 lat moja budowa fizyczna pozwoliła mi przekwalifikować się na wojownika.

W bractwie istnieje ścisła hierarchia, a na szacunek trzeba sobie zasłużyć. – Tradycja jest taka, że nowy członek przez pierwsze 25 spotkań jest tzw. niewolnikiem. – Jeśli po tym czasie nie zrezygnuje i od nas nie odejdzie, może zostać mianowany na członka, o ile wziął udział przynajmniej w dwóch turniejach i ma ukończone 18 lat. – zdradza tajniki młody kowal. Jak twierdzi, rycerstwo, czy, jak nazywają to niektórzy: odtwórstwo historyczne, jest pasją pożerającą mnóstwo czasu. Zdarza się, że sam trening trwa kilka godzin. Doliczając do tego częste i dalekie wyjazdy na turnieje czy inscenizacje wychodzi niezły rachunek. – Większość tych ludzi żyje tym jednak na co dzień. Noszą długie włosy, specyficznie się ubierają, uwielbiają jakieś metalowe, surowe ozdoby – zauważa Michał i zaznacza: – Niewiele osób wie, że w bractwie mamy także kobiety. Oczywiście mają inne zadania niż my: uczą się na przykład tańców, na imprezach zajmują się bardzo często, nazwijmy to, częścią wizualną wiosek rycerskich.

Wysyp bractw

Był w Raciborzu okres, że bractwa rycerskie rosły jak grzyby po deszczu. – Dlaczego akurat u nas są tak popularne? Wydaje mi się, że względu na skupienie się w jednym miejscu tak sporej grupy pasjonatów – ocenia Dąbkowski, który rycerstwem zajmuje się już siódmy rok, choć z mniejszą intensywności niż dawniej. – Staram się nadal w tym uczestniczyć, choć nie ukrywam, że coraz bardziej pochłania mnie praca w kuźni. Z bractwem wyjeżdżam zazwyczaj 4-5 razy w roku, głównie do Bukowiny Tatrzańskiej, Opola czy na „Rękawkę” w Krakowie.

Michał przyznaje, że w tym wszystkim chodzi głównie o zabawę i o to, aby mieć coś z życia. Liczą się też przyjaźnie, które są trwałe jak nigdzie indziej. – Na turniejach spotyka się oczywiście starych druhów, ale również zawiera się nowe znajomości. Dzięki wspólnym zainteresowaniom natychmiastowo tworzy się między nami nić porozumienia – nie ukrywa, dodając, że rycerstwo jest swoistym wehikułem czasu, dzięki któremu choć na moment można przenieść się do innego świata. Czy lepszego? – Czasem mam wrażenie, że tak – wyznaje nasz bohater.

Ale co wspólnego z rycerstwem ma kowalstwo? Oddajmy głos samemu zainteresowanemu: – Na jednej z pierwszych imprez inscenizacyjnych na której się znalazłem, widziałem wiele stanowisk kowali, którzy robili członkom bractw sprzęt czy naprawiali zbroje. Po przyjeździe do domu zacząłem eksperymentować. Pierwsze zrobione przeze mnie rzeczy miały ścisły związek z rycerstwem. Od razu spodobało mi się to, że można zrobić coś z niczego. Przenieść swoje wyobrażenia na rzeczywistość. Kowalstwo wydaje się trudnym i bardzo „surowym” zajęciem, ale prawda jest taka, że to praca niezwykle artystyczna – twierdzi Dąbkowski.

Pierwszym przedmiotem wykonanym w stu procentach przez Michała był mały wisiorek, który miał uzupełniać strój rycerza. Później spod jego ręki zaczęły wychodzić noże, kowalskie narzędzia, przyrządy codziennego użytku i nawet biżuteria – drobna, dobrze wykończona, wykuta z kolorowych metali. Nigdy natomiast nie zapomni godzin żmudnej pracy spędzonych przy kolczudze. Wykonał ją sam, aby przekonać się, ile ma w dłoniach sprytu, a w sobie – cierpliwości. Zadaniu poświęcił cztery miesiące, ale kolczuga wytrzymała jedynie trzy. Zawód? Złość? Też. Ale przede wszystkim bezcenna lekcja pokory.

W amoku

W czasie naszego drugiego spotkania Michał jest w swoim żywiole – kuje, obrabia i z radością uderza młotem w rozgrzany metal. – Wieczorem wybieram się na przyjęcie do wujka, chce mu zrobić prezent: otwieracz do piwa – oznajmia z uśmiechem na ustach, trzymając w ręce kawałek niepozornego pręta. Widząc wątpliwości na mojej twarzy, zdradza, że ma już gotową wizję efektu końcowego. – Tutaj rozgrzeję, rozklepię, później nadam kształt – wymienia energicznie, przerywając pracę jedynie na moment. Tłumaczy, że w kowalstwie liczy się intuicja i każda sekunda. – Zawsze mówię, że kowal musi mieć w głowie zegar. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że nawet coś tak trwałego jak metal, można stopić, trzymając zbyt długo w piecu. Mój osiąga w miarę równą temperaturę: jakieś 1100-1200 stopni Celsjusza – mówi, zdradzając historię powstawania prowizorycznego pieca: – Początkowo wykorzystywałem grilla, nawiew skonstruowałem natomiast z psującej się suszarki. Później stworzyłem bardziej profesjonalne warunki: obmurowałem piec, zrobiłem komin, a za nawiew posłużył mi stary odkurzacz – wymienia. Wiedzę, jakie przyrządy będą mu potrzebne w kuźni, czerpał głównie z Internetu. Nieocenionym źródłem informacji był także kowal z Bielska-Białej, u którego Michał pobierał pierwsze lekcje. – Zacząłem wyszukiwać na złomie różne rzeczy: kleszcze, młotki, kowadła. To było coś w rodzaju pracy u podstaw. Porwałem się na pomysł utworzenia własnej kuźni, nie mając dosłownie niczego – wspomina raciborzanin, który ani przez moment w siebie nie zwątpił. Kuźnię urządził z przydomowego schowka, niegdyś kurnika. Wyburzył cienkie ściany i wykonał odpowiednie otwory w murze, aby nie zostać wewnątrz bez powietrza.

Przed wejściem do kuźni Michał radził mi, abym zdjął płaszcz. Widząc warstwę pyłu na jego powierzchni żałuję, że nie posłuchałem jego rady. Co chwilę muszę opuszczać warsztat, aby zaczerpnąć zbawiennego dla mnie świeżego powietrza. Brunatny pył unoszący się w pomieszczeniu, który tworzą między innymi spaliny z pieca, opiłki metalu i węgiel nieznośnie wdziera się do płuc i będzie zalegać tam przez resztę dnia. Ale nawet to ma swój urok, które powoli odkrywam. – Normalnie na czas pracy zakładam maskę i słuchawki – informuje młody kowal, przypominając mi o wcześniej nieznośnym hałasie, do którego już dawno przywykłem. – Czyli muzyki nie posłuchasz… – próbuję przekrzyczeć odgłosy potężnego młota uderzającego w kowadło. – Czemu? Czasami wsadzam słuchawki do uszu i odpalam jakąś fajną muzykę. Ale robię to rzadko, bo już tak mam, że aby wykonać coś dobrze, muszę być bardzo skupiony.

Z której rzeczy jesteś najbardziej dumny? – Z takiego dużego miecza, który zrobiłem z resora otrzymanego od dziadka. Co prawda, gdy patrzę na niego teraz, widzę mnóstwo niedoskonałości, jednak sentyment zawsze pozostanie – odpowiada Michał. – No i jeszcze z porządnego noża, który dopieściłem w każdym calu. Miał 50 cm, był idealnie oszlifowany, z rękojeścią z dobrego dębowego drewna. Cudeńko – zachwyca się, po czym opisuje proces jego powstawania: Najpierw trzeba było wybrać stal – dla mnie liczy się jej jakość oraz budowa, bo do każdego rodzaju trzeba podejść w inny sposób. Później rozklepywania i ciągłe podgrzewanie metalu, żeby można było nadać mu odpowiednią formę. Szlifowanie, znów podgrzewanie i hartowanie, ale z wyczuciem, aby nie przegrzać stali. W przypadku noża pozostaje jeszcze dopracować rękojeść, nabić ją na ostrze, oszlifować ją i odpowiednie wszystko skleić, aby uzyskać w miarę trwały efekt. Co jest najważniejsze? Precyzja wykonania połączona z trwałością przedmiotu.

DSC_0797

Hojny rzemieślnik

Rodzina i znajomi podzielają pasję Michała, dla której rzucił studia na politechnice. – Mają z tego korzyści, ponieważ wiele zrobionych przeze mnie rzeczy rozdaję w prezencie – śmieje się raciborzanin. Jak twierdzi, jest typem perfekcjonisty. Mówi również, że pomysły na nowe „wyroby” powstają zazwyczaj po pierwszym uderzeniu młota. Młody kowal cieszy się na razie wolnością – nie ma jeszcze zamówień, więc w kuźni wykonuje to, co chce. Marzy o rozpoczęciu własnej działalności gospodarczej dzięki pomocy unijnych środków. Jak mówi, zapoczątkowałby nowy rozdział w swoim życiu. – Dzięki dofinansowaniu mógłbym kupić profesjonalny i lepszy sprzęt, rozbudować kuźnię, może zatrudnić pomocnika. Jednym z takich materialnych pragnień jest na przykład młot mechaniczny, który jest bardzo drogi – informuje i kończy: – Co później? Chciałbym sprzedawać swoje wyroby. Być może właśnie na turniejach rycerskich. To byłby ciekawy powrót do źródeł.

Wojciech Kowalczyk