Jaka jest recepta na najszybszą naukę języka angielskiego? Jacek Machelski szukał jej całe życie, aż w końcu trafił na stronę internetową, gdzie szlifując gramatykę ze swoją koleżanką z Chin zrozumiał, że najważniejsze są nie słowa, ale to, co między nimi. Dziś z żoną i małym synkiem Zdzisiem porozumiewa się wyłącznie po angielsku i choć ze swych postępów wciąż nie jest zadowolony, z rodziny może czuć się dumny.
Fascynacja i rejestracja
Poznali się na stronie internetowej do nauki języka angielskiego. Szlifowali język, a między słowami zaczynało się rodzić uczucie. – Kiedy żona przysłała mi swoje zdjęcia, zobaczyłem na nich piękną młodą kobietę. Potem okazało się, że wybrała najbardziej przeciętne, jakie miała. Gdybym zobaczył wtedy zrobione przez fotografów jej portrety, z pewnością by mnie onieśmieliły – wspomina pan Jacek, którego wkrótce czekała konfrontacja wyobrażeń z rzeczywistością. – Wyjazd do Chin zawsze był moim marzeniem. Żona pomogła mi zarezerwować hotel, wyjechała po mnie na lotnisko i towarzyszyła mi jako przewodniczka – dodaje.
Jeden z najstarszych ośrodków cywilizacyjnych świata zaskoczył pana Jacka nowoczesnością i tym, że w ciągu pierwszego tygodnia pobytu nigdy nie trafił wśród serwowanych dań na ryż. – Chiny kojarzyły mi się z tanimi i słabymi jakościowo produktami, więc gdy w jednej z galerii zobaczyłem, że koszulka polo kosztuje w przeliczeniu na złotówki 250 złotych, byłem bardzo zaskoczony. Okazało się, że większość zakupów robi się tu przez internet, gdzie jest o wiele taniej – wyjaśnia pan Machelski i dodaje, że podczas pierwszej podróży po tym kraju udało mu się zobaczyć Szanghaj i Suzhou – rodzinne miasto swojej przewodniczki.
Egzotyczne krajobrazy i wspaniałe zabytki bladły jednak w porównaniu z urodą przyjaciółki z internetu, a urok rodzinnego miasta Ying był doskonałą glebą dla zakiełkowania miłości. Suzhou okazało się romantycznym miastem, w którym historia i nowoczesność harmonijnie się przeplatają. Słynne na całe Chiny bajkowe ogrody i liczne kanały z przepięknymi zabytkowymi mostami sprawiły, że jest nazywane Wenecją Orientu. Nic więc dziwnego, że pan Jacek jeszcze w tym samym roku wrócił do Chin po raz drugi, a w czerwcu zaprosił swą przewodniczkę z rewizytą do Polski. Przyjechała na miesiąc, więc pan Jacek zdążył jej pokazać swój kraj od Kotliny Kłodzkiej aż po Hel, nie zapominając o stolicy. Polska od razu przypadła Ying do gustu. – Największe wrażenie zrobiły na niej Łazienki Królewskie i nasze morze z piaszczystymi plażami, które skusiły Ying do opalania się w słońcu, czego Chinki nie mają w zwyczaju robić. O naszym mieście z ulgą stwierdziła – małe, ale macie tu wszystko co potrzeba. Żona nie miała okazji wcześniej przebywać w tak małej miejscowości – wspomina pan Jacek. W Polakach dostrzegła zaś to, czego chyba my sami nie widzimy: optymizm i grzeczność. – Mówicie wszystkim „dzień dobry” i „do widzenia”, co w Chinach rzadko się zdarza, a polscy kierowcy jeżdżą bardzo kulturalnie i ostrożnie, zważając na przepisy ruchu drogowego – tłumaczy, a jej mąż dodaje, że nie podjąłby się prowadzenia samochodu w Chinach. – Wymuszanie pierwszeństwa i używanie klaksonu to codzienność i gdyby nie to, że wszyscy z takimi zachowaniami muszą się liczyć, to wypadków byłoby bez liku – wyjaśnia.
Po kolejnym rozstaniu zapadła decyzja, że następnym razem wrócą do Polski razem. 2 grudnia 2014 roku pan Jacek pojechał do Chin na swój ślub, czyli uroczystość zwaną w tym kraju rejestracją, do której nie przywiązuje się tu żadnego znaczenia, ale która była pierwszym krokiem do bycia razem.
Hongbao, herbata i Pędzący Tygrys
Ślub w chińskim urzędzie stanu cywilnego był zwykłą formalnością. – Ta ceremonia nie wymaga świadków, ani gości, a państwo młodzi przychodzą na nią ubrani najzwyczajniej w świecie: w t-shirtach, jeansach, swetrach. Rodzinie mojej żony nawet nie chciało się na nasz ślub przyjechać z sąsiedniego miasta. Ceremonia odbywała się w języku chińskim a tłumaczem była żona, ale zarejestrowano go również w Polsce, więc mimo że niewiele z tego rozumiałam, okazał się ważny – mówi ze śmiechem pan Jacek. Ta mało uroczysta uroczystość odbyła się w stolicy prowincji Nankin, a potwierdzeniem zawarcia małżeństwa były podobne do paszportów książeczki ze zdjęciami młodej pary. Niestety, bez załatwienia formalności w polskiej ambasadzie, małżeństwo nie byłoby uznawane w Polsce. – Po rejestracji pojechaliśmy do konsulatu w Szanghaju i tam dokonaliśmy tzw. umiejscowienia aktu małżeństwa. Żona musiał z tego powodu wyrobić sobie u notariusza akt urodzenia, który jeszcze do niedawna w Chinach w ogóle nie był nikomu potrzebny. W Polsce jest on jednak konieczny do zarejestrowania ślubu – tłumaczy pan Machelski.
Wesela były dwa: w czerwcu w Polsce, a we wrześniu w Chinach. To chińskie zorganizowano prawie dziesięć miesięcy po rejestracji ślubu, co nie jest w tym kraju niczym dziwnym. – Przyjechał na nie mój brat z synem, bo mama nie czuła się na siłach, by pokonać podróż, która trwa kilkanaście godzin. Za to rodzina żony przybyła w komplecie i mieliśmy około dwustu gości. Przed wejściem do restauracji stały nasze dwa zdjęcia ślubne, naturalnej wielkości, między którymi staliśmy my, witając gości – wspomina pan Jacek. Zanim jednak o 18.00 młoda para pojawiła się przed restauracją, wcześniej, zgodnie z chińską tradycją, pan młody musiał wykupić swoją przyszłą żonę z domu teściów. Jak każe zwyczaj, najpierw trzeba było wszystkim członkom rodziny wręczyć drobne pieniądze w czerwonych pudełeczkach, co Chińczycy zwą hongbao, żeby wpuścili go do jej domu. Po pokonaniu drzwi należało znaleźć buty żony, by miała w czym wyjść. Najważniejsza była jednak dla pana młodego ceremonia obdarowania przyszłych teściów filiżankami z herbatą, co oznaczało okazanie im szacunku.
W dniu wesela młodej parze towarzyszył od rana fotograf, który zadbał o to, by najważniejsze chwile zostały uwiecznione na zdjęciach. Być może jedno z nich zawiśnie niedługo na ścianie nowego mieszkania w Raciborzu, do którego wprowadzili się we wrześniu. Ying, której imię wraz z nazwiskiem w lokalnym języku wymawia się jak Łoi, nie zna jeszcze języka polskiego, do męża mówi po angielsku, a do malutkiego synka po chińsku. – Żonie spodobało się dla dziecka imię Zdzisław, bo w polskim Zdzichu można wyodrębnić dwie chińskie sylaby: „yi” oraz „hu”. „Yi” to znaczy poruszać się, a „hu” to tygrys, więc w wolnym tłumaczeniu pędzący tygrys to dla chłopca całkiem odpowiednie imię – mówi ze śmiechem pan Jacek, który do żony zwraca się Honey. – W Chinach jednosylabowe imię i nazwisko wymawia się razem i tak jest w przypadku Wang Ying. Próbowałem to przetłumaczyć przy pomocy translatora google i wyszło mi, że oznacza „bystry król”, ale moja żona twierdzi, że w jej kraju wszyscy rozpoznają co jest nazwiskiem i nie trzeba tego nikomu tłumaczyć. Nie ma tam również zwyczaju, by kobieta zmieniała je po ślubie, dlatego została przy swoim – tłumaczy pan Jacek.
Wystarczy – najbardziej użyteczne polskie słowo
Nadchodzącą Wigilię Machelscy spędzą z rodziną pana Jacka. Będzie barszczyk z uszkami, zupa rybna, kilka rodzajów pierogów i ryb. – Moja rodzina pochodzi ze wschodu, więc moczki na stole nie będzie. Żona przygotuje na tę okazję tzw. gorący garnek, czyli taką potrawę chińską, która składa się z wywaru z kości, do którego w odpowiedniej kolejności wrzuca się przyrządzone wcześniej w miseczkach warzywa, owoce morza, trawy morskie i wołowinę – wyjaśnia pan Jacek. Zwyczaj spędzania tego wyjątkowego dnia w gronie rodziny przypomina jego żonie wigilię chińskiego Święta Wiosny, czyli Nowego Roku, które przypada między końcem stycznia a początkiem lutego i jest najważniejszym świętem w tym kraju. Tak jak w Polsce przed wigilią, tak również tam robi się porządki, przygotowuje tradycyjne potrawy i spędza ten dzień z najbliższymi, których obdarowuje się prezentami.
Te święta będą dla całej rodziny wyjątkowe, bo po raz pierwszy za wigilijnym stołem zasiądzie z rodzicami mały Zdzichu. W Chinach jest taka tradycja, że po urodzeniu dziecka rodzice z maluchem przenoszą się na trzy miesiące do rodziców matki. Często zdarza się, że dzieci zostają u dziadków do czasu pójścia do przedszkola, a rodzice odwiedzają je tylko w weekendy. Tak było w przypadku żony pana Jacka, która pierwsze lata swojego dzieciństwa spędziła z dziadkami. Z kolei dziadkowie ze strony ojca pomagają młodym wprowadzając się później do nich, by opiekować się dzieckiem w wieku szkolnym. W Polsce Zdzisiem zajmuje się jego mama, która chodzi z nim do przychodni, na spacery i zakupy. Odkąd nauczyła się po polsku liczyć i zna również słowo „pół”, nie ma sklepu, w którym nie mogłaby sobie poradzić. Okazuje się, że najbardziej użytecznym polskim słowem jest „wystarczy”, przydatne za każdym razem, gdy ekspedientki kroją jakiś towar albo go ważą. A Zdzisław rośnie w domu, w którym przeplatają się słowa angielskie, chińskie i polskie, więc naturalnie przyswaja sobie od razu trzy języki. Jego polska babcia nazywa go Zdzisiem, a dziadkowie w Chinach, których odwiedzi w przyszłym roku z mamą, będą pewnie mówić o nim Zdzi-chu. Zanim powróci do swej ojczyzny pozna kraj mamy, która przed poznaniem taty studiowała filologię angielską i pracowała jako nauczycielka tego języka w prywatnej szkole. Wtedy nie myślała jeszcze o tym, że mogłaby zostawić rodziców, pracę, znajomych i zacząć nowe życie w obcym kraju. Gdy pytam ją dziś co sprawiło, że porzuciła dotychczasowe życie i wyjechała do Polski, bez namysłu odpowiada: Jacek – pierwszy mężczyzna, który tak blisko dotarł do jej serca, a z kolei on przyznaje, że najpierw zwrócił uwagę na jej zjawiskową urodę. – Trudno się w niej nie zakochać. Wszyscy moi koledzy są nią zachwyceni, ale to ja mam to szczęście być z nią na co dzień. Od początku była dla mnie bardzo miła i okazywała mi dużo cierpliwości. Po prostu potrzebowaliśmy siebie nawzajem – podsumowuje. Dziś razem szlifują kolejne angielskie pojęcia, choć w ich przypadku najważniejsze jest to, co mogą wyczytać między słowami.
tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia archiwum państwa Machelskich, Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.