Można o nich powiedzieć, że to twarde babki, bo jak im życie kładło pod nogi kłody, to przechodziły po nich w butach na obcasie i z uśmiechem na twarzy. Michaela, nazywana przez klientki Haliną, była ulubioną fryzjerką branży medycznej, a jej córka Joanna podbiła serca nawet panom spod „Klepki”. W końcu obie nosiły nazwisko Swoboda, które jak ulał pasowało do ich sposobu bycia.
Przeczesywanie fryzjerek
Dziadek pani Joanny – Leon Pawlak był równie uparty jak bohater filmu „Sami swoi”. Jego świat był prosty: mężczyzna zapewnia rodzinie byt, a kobieta zajmuje się dziećmi i domem, dlatego śmiałe pomysły córki od razu ostro skrytykował. – Mama marzyła o szkole fryzjerskiej w Krakowie, do której tak trudno się było dostać, że musiała czekać rok na wolne miejsce, ale dziadek nie chciał nawet o tym słyszeć. Kiedy mimo jego sprzeciwu dopięła swego, nie odzywał się do niej przez pół roku – tłumaczy Joanna Swoboda-Matysek.
Charakterna Pawlaczka, która nie zrezygnowała z własnych marzeń, po trzech latach wróciła do rodzinnej Nędzy i rozpoczęła pracę w zakładzie fryzjerskim Spółdzielni Rzemieślniczej w Kędzierzynie-Koźlu. Ojciec próbował jeszcze 18-letnią Michaelę przywołać do porządku wydając ją za mąż, ale ani małżeństwo, ani urodzenie dziecka niczego nie zmieniło. Do pracy wróciła miesiąc po porodzie. Z powodzeniem zdała egzamin mistrzowski i jako jedna z najlepszych fryzjerek jeździła na liczne konkursy do Gdańska, Opola, na Węgry, do Czechosłowacji i Niemiec. Gdy w grudniu 1963 roku zdobywała mistrzostwo Europy za fryzurę wieczorową na konkursie w Lipsku, miała zaledwie 20 lat i półrocznego synka. Dla młodej dziewczyny zagraniczne wyjazdy były nie tylko szczeblem do wspaniałej kariery, ale i niezapomnianą przygodą. – W latach 60. nawet do demoludów nie było łatwo wyjechać. Wszyscy musieli mieć wizy i jechali w zamkniętych przedziałach, z których nie można było wychodzić. Na granicy strasznie ich przeczesywali. Mamie jednak zawsze udało się przywieźć zamówione przez koleżanki rajstopy, dezodoranty, albo upragnione enerdowskie młynki do kawy – mówi ze śmiechem pani Joasia i dodaje, że mama nie tylko zwiedzała dzięki temu Europę, ale i poznawała ciekawych ludzi. Z jednego z konkursów wracała w przedziale z będącą wtedy u szczytu sławy Wiolettą Willas, która, jak żadna inna piosenkarka, potrafiła docenić jej rzemiosło. Pamiątką z tego spotkania jest dedykacja artystki na odwrocie zdjęcia zrobionego podczas fryzjerskich zmagań w Niemczech.
Sukcesy odnoszone za granicą dostrzeżono też w kraju. W 1967 roku pani Michaela została kierowniczką salonu kędzierzyńskiej spółdzielni, który mieścił się przy ul. Opawskiej w Raciborzu. Niebawem rodzina przeprowadziła się z Kuźni Raciborskiej do mieszkania przy ul. Ludwika, które leżało niedaleko zakładu. Wreszcie skończyły się codzienne dojazdy i rozłąki z dzieckiem. Szczęście nie trwało jednak długo. Zaledwie pół roku po przeprowadzce pani Michaela straciła w wypadku męża i została z pięcioletnim synkiem sama. Po raz kolejny udowodniła wtedy, że jest silną i dobrze zorganizowaną kobietą. Przez wiele lat świetnie dawała sobie radę kierując przez sześć dni w tygodniu salonem i wychowując dziecko. Klientki widziały ją zawsze zadbaną i uśmiechniętą. Ten uśmiech odwzajemnił jej w końcu los. W 1974 r. wyszła drugi raz za mąż, a po roku przyszła na świat córka Joanna, która tak jak mama, związała swoje życie z fryzjerstwem.
Fryzjerskie pogotowie na Bema
Pani Michaela, której jeszcze w szkole niemiecko brzmiące imię zmieniono na Michalinę, przez wszystkie klientki i tak nazywana była Haliną. Ani trzy imiona, ani trzy kolejne nazwiska nigdy nie stanowiły przeszkody w znalezieniu fryzjerki, o której pocztą pantoflową dowiadywały się kolejne pokolenia pań. Nie bez powodu mówiło się w rodzinie, że ma trójkę dzieci. Swój zawód kochała bowiem na równi z nimi. Kiedy w 1981 roku otworzyła swój własny zakład w kamienicy przy ul. Bema, podążyły za nią klientki z salonu przy Opawskiej, do których niebawem dołączyła załoga miejskiego szpitala od kucharek na dyrekcji skończywszy. Pielęgniarki i lekarki urywały się z dyżurów, żeby zrobić sobie u pani Swobody fryzurę. Były też specjalne zamówienia. – Chodziłyśmy do szpitala obcinać i czesać pacjentki, które nie mogły się ruszać z łóżek. Ponieważ zgodnie z nakazem sanepidu nosiłyśmy białe fartuchy, zlewałyśmy się z otoczeniem i nigdy nie było z tego powodu żadnych problemów – wyjaśnia pani Joasia.
Dwupoziomowy lokal przy Bema składał się z salonu fryzjerskiego na parterze i zaplecza socjalnego w piwnicach, które idealnie nadawało się na integracyjne imprezy. – W soboty miałyśmy zawsze mniej klientek, bo pracowałyśmy od 7.00 do 13.00, ale to były te zaprzyjaźnione panie, które na górze robiły sobie fryzury, po czym schodziły na dół na kawę z koniaczkiem – mówi pani Joanna, która w zakładzie na Bema rozpoczęła pracę w 1990 roku. – To była prawdziwa szkoła życia, bo mama była dość apodyktyczna i musiałam się jej podporządkować. Wymagała ode mnie bardzo dużo i jak tylko była jakaś awantura to obrywałam ja, bo jak mawiała mama: na obcych krzyczeć nie można – wspomina jej córka. Dziś nie ma do niej o to żalu, bo wszystko co teraz potrafi zawdzięcza właśnie mamie. – Nigdy mnie nie pochwaliła wprost, ale trafiały nieraz do mnie jej klientki i mówiły: Halina powiedziała, że ty nas lepiej obetniesz niż ona, więc była jednak ze mnie dumna, choć tego nie okazywała – wspomina fryzjerka. Jedenaście lat wspólnej pracy bardzo obie panie do siebie zbliżyło. – Dla mamy nigdy nie było rzeczy niemożliwych. Potrafiła sprostać każdemu wyzwaniu, a klientki wiedziały, że tak długo będzie nad fryzurą siedziała aż osiągnie cel. Do tej pory czesząc panie zdarza mi się pomyśleć: jak by to zrobiła mama? – mówi wzruszona.
Salon pod Klepką
Niewiele brakowało, by pani Joasia urodziła się w salonie. – Jedna z klientka zawsze opowiada, że przeze mnie nie wyszła jej kiedyś trwała. To było wtedy, gdy podczas nawijania wałków mamie odeszły wody płodowe. Przekazała ją innej fryzjerce, sama zaś wzięła do ręki torbę i przez park poszła rodzić do szpitala na Bema. Przyszłam na świat dwie godziny później, ale pamiętna trwała nie wyszła tak dobrze jak zawsze – opowiada pani Joanna, której całe życie kręciło się od tej pory wokół zakładu. Chodziła do pobliskiego przedszkola, potem szkoły nr 13 i każdą przerwę spędzała u mamy w salonie. Dla zabawy obcinała i modelowała koleżanki z klasy, ale to nie fryzjerstwo tylko medycyna była jej marzeniem. – Zawsze chciałam zostać pediatrą, dlatego pilnie uczyłam się do egzaminów wstępnych do II LO w Raciborzu. Siedziałam w pokoju i robiłam z koleżanką ściągi gdy weszła mama i zakomunikowała mi, że mogę sobie już odpuścić, bo złożyła moje papiery do szkoły zawodowej – wspomina pani Joasia, która zareagowała tak jak kiedyś dziadek i nie odzywała się do mamy przez miesiąc.
W końcu jednak geny Pawlaków zadziałały i po skończonej szkole zawodowej pani Joanna postawiła na swoim robiąc maturę i kończąc studia pedagogiczne. Pediatrą nie została, ale kontaktów z dziećmi nigdy jej nie brakowało, bo pracownice salonu wydały ich na świat osiemnaścioro. W październiku 2001 roku otworzyła swój własny zakład przy ul. Opawskiej. – Przeszły ze mną trzy pracownice mamy, oczywiście za jej wiedzą i zgodą. Bałam się tego, że nawet na swoim będę jednak pod jej ogromnym wpływem, ale ona przecięła w końcu pępowinę dając mi wolność – wyjaśnia fryzjerka.
Nowa lokalizacja, nieco na uboczu głównej ulicy, znajdowała się za to w bezpośredniej bliskości popularnego baru „Klepka”. – Mogę powiedzieć śmiało, że takiej ochrony to nigdy nie miałam i już pewnie mieć nie będę. Stali klienci baru odśnieżali nam chodnik, zamiatali i pilnowali dobytku. Do obcięcia przychodzili zawsze rano, na trzeźwo, umyci i ogoleni. Wzajemnie się szanowaliśmy – przekonuje pani Swoboda-Matysek. Do tej pory przyjeżdżają do niej klientki z Niemiec, szukając Haliny, u której czesały się jeszcze w latach 80. Wszystkim wyjaśnia, że salon znajduje się koło byłej „Klepki”. – Tłumaczyłam kiedyś klientce spoza miasta jak do nas dojechać. Wie pani gdzie jest stara restauracja Opawska? Była szkoła nr 11? Rondo przy świńskim rynku? Wymieniałam, ale niczego nie kojarzyła, w końcu zapytałam: A Klepkę pani zna? Już daję męża do telefonu zawołała ucieszona i trafili do nas bezbłędnie – opowiada pani Joasia i dodaje, że nie wyobraża już sobie, by mogła w życiu robić coś innego. – Wszyscy wiedzą, że w zakładzie można mnie spotkać od rana do wieczora. Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem pracoholiczką, ale podobno jeśli się robi to co się kocha, nie można nazwać tego pracą – mówi ze śmiechem. O planach na przyszłość nie chce jednak opowiadać, bo pani Joasia, zamiast planować, woli żyć chwilą. Najlepiej w symbiozie z przyrodą, na łonie której z mężem i córką najlepiej odpoczywa.
tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Jerzy Oślizły
You must be logged in to post a comment.