Racibórz jakiego nie znacie

W każdym mieście są takie miejsca i budowle – stare, sypiące się, zarośnięte, nieuczęszczane. Informacji o nich próżno szukać w przewodnikach. Nie zaznacza się ich na mapach turystycznych. Nie widnieją na pamiątkowych widokówkach. Majaczą gdzieś w oddali lub nikną za gęstniejącą ścianą zieleni. Albo po prostu są położone na uboczu, tak że do głowy nie przyjdzie nam do nich podejść, obejrzeć, sfotografować. Mimo to mają swój unikalny, pokryty patyną starości urok. I szepczą dzieje, o których coraz mniej osób pamięta.


Takich miejsc jest w Raciborzu wiele. Dawna strzelnica Wojsk Ochrony Pograniczna przy ulicy Głubczyckiej, cegielnia przy Rudzkiej, „zameczek” w parku nad Odrą czy most kolejowy. Niektóre widziałem z bliska po raz pierwszy w życiu, widok innych obudził wspomnienia sprzed wielu lat, gdy każdy dłuższy spacer w którykolwiek zakątek Raciborza był małą przygodą, wartą zrelacjonowania kolegom z podwórka, w przerwie pomiędzy grą w „wojnę” i „dechę”.

DSC_0224

Strzelnica przy Głubczyckiej

Ciągnęło mnie w te miejsca od dawna, ale wcześniej nie było ku temu okazji. Luźny dzień w pracy, szef mówi: idź, może zrobisz jakieś zdjęcia, może coś napiszesz. Pojechałem. Najpierw w to dobrze znane z dziecięcych lat miejsce – starą strzelnicę 43. batalionu Wojsk Ochrony Pograniczna (jadąc na Kietrz i Głubczyce, jakieś 300 metrów za cmentarzem przy Głubczyckiej). „Za łebka” zabrał mnie tam kiedyś tato. Pewnie wiedział, że niedawno „było strzelanie”. Wiedział, że poszukiwanie skrytych w trawie łusek i wrytych w wał pocisków spodoba mi się. Biegałem od stanowiska do stanowiska, dokładnie przeczesywałem trawę i zarośla, uparcie ryłem w wale ochronnym, a niewielka reklamówka pomału zapełniała się łuskami i kulami. To był „łup” idealnie nadający się do zabawy żołnierzykami.

Wojsk Ochrony Pogranicza już nie ma. Funkcjonariusze Straży Granicznej korzystają z krytej strzelnicy na terenie jednostki. Strzelnice przy Głubczyckiej i Brzozowej (nieopodal pozostałości po stajniach huzarskich, widoczna ze ścieżki rowerowej) zarastają, od czasu do czasu goszcząc amatorów kiełbasy z ogniska i strzelania z wiatrówki. Idąc w kierunku wału – kulochwytu mijam betonowo-drewniane konstrukcje, niegdyś służące za stanowiska strzelnicy. Widzę też resztki „małpiego gaju” – drewniane przeszkody i służące biegom sprawnościowym stare opony. Aż wreszcie dochodzę do końcowego wału – nie jest tak wysoki, jakim go zapamiętałem, ale ślęczenie przed komputerem i nałóg papierosowy dają o sobie znać gdy wdrapuję się na górę. Przecieram zroszone potem czoło. Widok jest piękny – strzelnica jak na dłoni, widać też wielki z tej perspektywy Racibórz i pola, poprzetykane majaczącymi na horyzoncie wioseczkami.

DSC_0039

„Zameczek” nad Odrą

Tak nazywaliśmy pamiętającą jeszcze XIX wiek przystań żeglarską. Z tym miejscem nie wiążą się jakieś szczególne wspomnienia – tę część parku mijałem z reguły pospiesznie, zmierzając czym prędzej ku tej mniej uporządkowanej – za pomnikiem Powstańców Śląskich, przechodzącej w nadodrzańskie chaszcze, gdzie skradając się można było podejść dość blisko żerującego w Odrze dzikiego ptactwa, przy odrobinie szczęścia natykając się na lisa. Ot umiłowanie przyrody – zawsze piękniejszej i doskonalszej od dzieł człowieka.

Tym niemniej wykonana jak mur pruski elewacja dawnej przystani przyciąga wzrok, szczególnie gdy białe ściany biją blaskiem odbitych promieni słonecznych. W środku byłem chyba tylko raz – na studniówce zaprzyjaźnionej klasy ze szkoły średniej. Po suto zakrapianej imprezie nie pozostało wiele wspomnień. Później przez dobrych kilka lat nie mieszkałem w Raciborzu – gdy wróciłem, „zameczek” był już zamknięty.

Wspomniana elewacja jakby przypadła do gustu rosnącym nieopodal budynku drzewom i krzewom – ściana zieleni coraz bardziej się do niej zbliża, coraz skrzętniej odgradzając budynek od ciekawskich spojrzeń spacerowiczów.

Słyszałem jednak, że ten stan rzeczy ma się zmienić – przedsiębiorcza raciborzanka zamierza ponoć wyremontować „zameczek” i uruchomić tu restaurację. Perspektywa całkiem obiecująca. I miło pomyśleć, że dzieło budowniczych sprzed ponad stu lat raz jeszcze spełni swą restauracyjną funkcję, a głuche dziś wnętrza wypełni szczęk sztućców i gwar rozmów.

DSC_0139

Cegielnia na Ostrogu

Po raz pierwszy obejrzałem z bliska ten okazały budynek dopiero w tym roku. Dziwne o tyle, że choć nie jestem z Ostroga, to na pobliskich żwirowniach wypoczywałem setki razy. Kiedyś zdecydowanie częściej niż obecnie. Nigdy jednak nie zdecydowałem się podejść bliżej. W tym roku trafiła się taka okazja – zupełnie przypadkiem, aby nie marnować czasu, pomiędzy jednym a drugim „materiałem”.

Każdy ceglany budynek podoba mi się niejako z założenia – czy będzie to popadająca w ruinę chatynka, piękna kamienica z XIX wieku, czy gmach dawnej, przywodzącej na myśl „Ziemię Obiecaną” fabryki. Nic dziwnego, że nieczynna cegielnia na Ostrogu, która dla wielu osób stanowi „wstydliwą” wizytówkę naszego miasta, po prostu mi się podoba. Nie pamiętam czasów, gdy cegielnia jeszcze funkcjonowała, choć było to dosyć niedawno – w latach 80 XX wieku. Z opowieści wiem, że żwirownie na Ostrogu powstały właśnie dzięki zapotrzebowaniu na cegłę – najpierw eksploatowano zalegające tam złoża glin żelazistych, a po ich wyczerpaniu – żwir.

Budynek cegielni zachował się we względnie dobrym stanie – położony na uboczu jest wolny od dzikich lokatorów, a w niektórych oknach są jeszcze szyby. Gorzej jest z dachem – dziurawym w wielu miejscach, choć na zdjęciach sprzed kilku lat był jeszcze cały.

Zaglądając do wnętrza budynku przez szczeliny zamkniętej na kłódkę bramy zobaczyłem jedynie ziejącą czernią pustkę. Ciekawy jak jest w środku ustawiłem aparat na bardzo długi czas naświetlania – po kilkunastu sekundach mogłem zobaczyć zdjęcie – długiej i czystej hali. To w niej w pocie czoła uwijali się robotnicy produkujący raciborską „dziurawkę”. Cegłę pełną robiono w cegielni po drugiej stronie ulicy Rudzkiej, jej budynek nie zachował się do czasów obecnych.

DSC_0030

Most kolejowy

Ta przeprawa mniej pasuje do zestawienia, bo przecież pod mostem przebiega ścieżka rowerowa, a pobliską ulicą Nad Koleją spacerują ze swoimi pupilami mieszkańcy Ostroga. Ja również nie raz przejeżdżałem tamtędy na rowerze, nigdy jednak nie skusiłem się aby wejść na sam most. Co prawda przejeżdżałem nim dziesiątki razy podróżując pociągiem, ale to nie to samo, co przejść po nim na piechotę.

Wybrałem się tam pod koniec kalendarzowego lata. Pomyślałem, że wieczorem będzie ładnie oświetlony przez pomarańczowe promienie zachodzącego słońca (niestety zdjęcia nie oddają w pełni tego efektu). Przy jednej jego stronie widać niewielką betonową konstrukcję – coś w rodzaju mini-bunkra dla jednego strzelca. Zza przęseł mostu widać kościół w Markowicach. Wszedłem pomiędzy dwa torowiska, składające się na przyjemny dla oka podwójnie symetryczny układ. Spojrzałem za siebie – nic, spojrzałem przed siebie – nic, nadstawiłem ucha – nic. Licząc, że pociąg nie pojawi się znienacka, postanowiłem przejść. Ciekawe uczucie, bo mimo że most nie jest długi i w razie zbliżania się pociągu spokojnie można byłoby przez niego przebiec i zejść na bok, to miałem wrażenie, że wchodzę w pułapkę.

Szedłem lewą stroną magistrali, która wydawała mi się pewniejsza (pomiędzy torami i po bokach położone są metalowe, kratkowane płyty) niż prawa (stare, nadkruszone gdzieniegdzie belki). Przechodząc obok napisu „Kondor” uśmiechnąłem się. Było to dzieło kolegi z podstawówki, który swego czasu wymazał swoją ksywkę na połowie Raciborza. „Tu też byłeś” – pomyślałem. Oprócz Kondora na moście byli też kiedyś (a jakże) fani Ruchu Chorzów. Przeszedłem na drugą stronę, popatrzyłem na przezierające spomiędzy przęseł czerwone słońce i wróciłem. Potem zajrzałem jeszcze pod most, cyknąłem zdjęcia graffiti, zamoczyłem ręce w kanale Ulga i wróciłem do domu.

„Wycieczka” na most to jednak nie było to. Pewnie dlatego, że most utrzymany jest w dobrym stanie i nadal spełnia swoją funkcję. Może kiedyś, gdy obok powstanie most-tunel dla pociągów magnetycznych, jakiś dziwak z przyszłości przyłoży ucho do pordzewiałych przęseł i szyn mostu dla kolei żelaznej – i usłyszy historię mostu skończoną, o budowie, wieloletniej służbie, milionach ton ładunku, który przejechał po jego grzbiecie i ostatnim składzie, który za „X” lat po nim przejedzie.

Wojtek Żołneczko