Pani Zosia zobaczyła w Mieczysławie najpierw dobroć, a dopiero potem jego pokłute przez igły palce. On zaś, nim zdołał cokolwiek dojrzeć, utonął w jej błękitnych oczach. Dla obojga to była pierwsza i jedyna w życiu miłość. Potem doszła jeszcze druga – do krawiectwa. I tym uczuciom są wierni już prawie pół wieku.
Wszystkiemu winien kołnierzyk
Kto wie, jak potoczyłoby się życie pana Bednarza, gdyby nie fartuch z białym kołnierzykiem, który był obowiązkowym strojem w szkole. Kołnierzyk musiał być śnieżnobiały, więc znany z pedanterii Miecio codziennie go prał i przyszywał na nowo. Przyglądająca się temu z boku mama, widząc jego cierpliwość i zacięcie do igły, zdecydowała, że najlepszym zawodem dla syna będzie krawiectwo. Po latach okazało się, że intuicja jej nie zawiodła. – Cztery lata terminowałem u Juliana Tokarskiego we Frysztaku. Kiedy zaczynałem, nie miałem nawet piętnastu lat. Wiele prac wykonywało się wtedy ręcznie, przy naftowych lampach i żelazkach na duszę. Jak szef zobaczył, że uczeń nie ma pokłutych palców, to znaczyło, że praca była źle wykonana – tłumaczy pan Mieczysław i dodaje, że jego popisowym numerem było nawlekanie nici na igłę z rękami założonymi za plecami, dzięki czemu wygrywał wszystkie zakłady z kolegami.
Wyniesione z terminowania doświadczenie przydało się w wojsku, gdzie pan Mieczysław również był krawcem. – Poprosili mnie kiedyś koledzy, żebym im zwęził spodnie do munduru. Zrobiłem to z chęcią i za karę odsiedziałem tydzień aresztu, bo to było niezgodne z przepisami – opowiada ze śmiechem. Kara nie wpłynęła jednak na jego zapał do krawiectwa. – Jeszcze przed ślubem uszył mi piękny kostium ze spodniami i płaszczem. Przechadzałam się w nim po mieście i byłam bardzo dumna ze swojego chłopaka – mówi żona pana Mieczysława – Zofia.
Ich drogi spotkały się w podkarpackim Frysztaku. Pani Zosia pokonywała codziennie 3 kilometry pieszo z Pułanek do tamtejszej szkoły, a pan Mietek 6 kilometrów na rowerze do pracowni krawieckiej. Spotykali się od siódmej klasy szkoły podstawowej, czekając ze ślubem na pełnoletność pani Zosi, którą najpierw musieli zaakceptować szefowie narzeczonego, a dopiero później teściowie.
Droga na ślubny kobierzec nie była jednak łatwa, a datę ślubu kilka razy trzeba było przekładać. – Najpierw pochowaliśmy ciocię. Potem mama trafiła do szpitala, gdzie przeszła poważną operację, a tuż po niej tata złamał nogę. Na koniec zginął w wypadku mój brat, a ludzie we wsi zaczęli mówić, że to znak, żeby się nie pobierać. Nasz proboszcz dał nam ultimatum: albo bierzemy ślub, albo unieważnia zapowiedzi, więc klamka zapadła – wspomina.
Ślub odbył się w sobotę 11 listopada o 7.00 rano, a w poniedziałek młodzi wyjeżdżali na Śląsk, gdzie w Wodzisławiu pan Mieczysław znalazł pracę w pracowni krawieckiej u Ludwika Megra. – Byłam najmłodsza z rodzeństwa, więc mamie ten pomysł z wyjazdem nie spodobał się, ale mój mąż stwierdził, że jesteśmy małżeństwem na dobre i na złe i nawet gdybyśmy mieli zamieszkać na ulicy to razem, więc ruszyliśmy w drogę – tłumaczy pani Zosia.
Chcesz być krawcem – schowaj zegar
Wyprawa na Śląsk trwała 12 godzin spędzonych w pociągach, na stacjach i dworcach. – Z Frysztaku jechaliśmy do Jasła, z Jasła do Zagórza, z Zagórza do Tarnowa, z Tarnowa do Katowic i stamtąd do Wodzisławia Śląskiego. To była najdłuższa podróż w moim życiu i jak tak jechałam to zastanawiałam się czy jeszcze zdążę zobaczyć mamę przed śmiercią – opowiada pani Zosia, która wzięła ze sobą tylko jedną walizkę, a w niej garsonkę ze ślubu cywilnego i kupon firan. To był cały dobytek młodej pary, która pierwszy rok spędziła w wynajętym na Osiedlu Tysiąclecia mieszkaniu. Żeby dostać własne, pan Mieczysław poszedł na rok do pracy na budowie w ZRB.
W Niewiadomiu, gdzie mieszkali kolejnych 9 lat, przyszła na świat druga córka Bednarzy, a pan Mieczysław mógł wrócić do krawiectwa pracując u Mariana Kozyry. Od początku mógł też liczyć na pomoc żony. Szyła jeszcze jako dziewczyna, ale to mąż nauczył ją wszystkiego co powinna wiedzieć o tym zawodzie. Przy jego boku zdała egzamin czeladniczy i mistrzowski, a potem zaczęła marzyć o własnym zakładzie. – W Niewiadomiu mieliśmy dwa małe pokoje i dwoje dzieci. Czułam się jak w kurniku, więc namawiałam męża, byśmy zaczęli budować dom. Jemu marzył się jednak samochód, więc gdy kiedyś podjechał pod blok beżowym maluchem to się wściekłam. Młodsza córka miała wtedy dwa lata, więc zapowiedziałam, że zanim pójdzie do szkoły, musimy mieć dom – wspomina pani Zosia. A że słów na wiatr nie lubi rzucać, od razu wzięła się do pracy. – Zawoziliśmy dzieci do moich rodziców przed Wielkanocą a zabieraliśmy je, gdy jechaliśmy na Wszystkich Świętych razem z mamą albo tatą, by miał się nimi kto zajmować w Niewiadomiu. Dzięki temu mogliśmy szyć właściwie na okrągło. Wybraliśmy taki zawód, że jak się chciało pracować to zegar trzeba było schować, ale dzięki zarwanym nockom udało się w końcu coś odłożyć – tłumaczy pani Bednarz.
Działka znalazła się w samym sercu Rydułtów, przy ulicy Bema. Po czterech latach, w 1982 roku Bednarzowie mogli się przenieść do nowego domu i otwartej na dole pracowni krawieckiej. – Jak potrzebowałam na budowie pomocników, to zawsze mogłam liczyć na naszych znajomych górników. Zjawiało się ich nawet siedemnastu. Nigdy nie brali od nas pieniędzy. Wpisywałam ich pracę na zeszyt, a potem całymi latami obszywałam ich całe rodziny. Przeprowadzali nas w Barbórkę, zaraz po mszy. Jak już skończyli, to poszli świętować – opowiada pani Zosia, która w lutym następnego roku urodziła trzecią córkę.
Krawieckie pogotowie
Pan Mieczysław miał zawsze ogromną cierpliwość do szycia, a pani Zosia do ludzi, dlatego to ona zajmowała się uczniami, których wyszkolili ponad pięćdziesięciu. – Pamiętam tego pierwszego. Przyjęłam go, a on od razu zrobił sobie wolne. Przyszedł do pracy dopiero w poniedziałek, bo 1 września przypadł w czwartek, więc uznał, że nie opłaca mu się zaczynać praktyki pod koniec tygodnia. Potem okazało się, że to bardzo dobry chłopak i solidny krawiec. Tak się z nim związaliśmy, że do tej pory, jak ma taką potrzebę, przychodzi do naszego zakładu i korzysta z maszyn – tłumaczy pani Zosia.
Wśród uczniów znalazły się też wszystkie córki Bednarzy, które wychowały się w zakładzie. – Od piątej klasy podstawówki pomagały nam w pracowni. My szyliśmy, a one obrzucały spodnie na zygzakówce, bo jeszcze owerloków nie mieliśmy. Jak było nierówno, to mąż od razu wszystko im pruł – mówi pani Zosia, a najmłodsza córka Ewa dodaje, że najwięcej czasu spędzała pod stołem, gdzie powstawały jej pierwsze sukienki dla lalek, które szyła już jako 7-latka. – Moim ulubionym zajęciem było wyciąganie fastryg. Dziś nic nie stanowi problemu. Szyłam już bieliznę i przerabiałam buty. W ciężkim krawiectwie mam oparcie w tacie, a w lekkim w mamie. Czego chcieć więcej? – pyta pani Ewa, która mieszka i pracuje razem z rodzicami, a w przyszłości obejmie po nich zakład.
Najbardziej pracowitym okresem były dla Bednarzów lata 90., gdy zatrudniali 20 pracowników i przez 12 lat szyli ubrania na eksport dla Zakładów Odzieżowych Tarmilo w Tarnowskich Górach. – Pamiętam takie nietypowe zamówienia na czapki bananówki do Francji, albo aksamitne płaszczyki do Anglii, ale największym wyzwaniem było zawsze branie miary od rolników z głubczyckiego. Kiedy dostawali pieniądze za buraki przyjeżdżali do nas rano autobusem, każdy z walizką w ręku. Moja mama, która już z nami mieszkała, robiła im śniadanie, a my aż do 15.00, gdy odchodził autobus, robiliśmy wszystkim przymiarki – dodaje krawcowa.
Teraz najwięcej zleceń stanowią przeróbki. – Niedawno przyszedł do nas pan, który uparł się, by na 50. rocznicę ślubu założyć swój ślubny garnitur. Trzeba go było przerobić, mimo że mógłby sobie bez problemu kupić nowy, bo wcześniej założył się z kolegami, że do tego starego wejdzie – opowiada ze śmiechem pani Zosia.
Pracownia Bednarzów jest też swoistym pogotowiem dla nowożeńców, którzy przyjeżdżają na sesje zdjęciowe do mieszczącego się naprzeciwko studia fotograficznego Sychy. – Ratowaliśmy już kilka panien młodych, którym strzelił zamek w gorsecie i pana młodego, któremu pękły spodnie w kroku. Nasi sąsiedzi uprzedzają nas zawsze kiedy mają sesje, by chociaż jedno z nas było w domu na dyżurze – mówi pan Mieczysław i dodaje, że zdarzają się też klienci z ulicy, którym roztargał się rękaw, albo zepsuł zamek. Takie wypadki, jak na pogotowiu, trzeba załatwiać od razu i jak najszybciej, a widok owiniętej w koc panny młodej w bieliźnie, której ucieka zabawa weselna jest najlepszym bodźcem do pracy. A ponieważ Bednarzowie nią żyją, różnica między ich prywatnym czasem, a tym zawodowym powoli się zaciera. – Mamy 45 lat małżeństwa, cztery lata narzeczeństwa i cały czas jesteśmy nierozłączni. Wspólnie pracujemy, jeździmy do sanatorium, na wczasy i jak nas znajomi pytają czy mamy jeszcze o czym ze sobą rozmawiać to się dziwimy, bo my tak razem idziemy przez całe życie – przyznają zgodnie. A gdy się zastanawiają nad tym czym sobie na takie szczęście zasłużyli, przypuszczają, że chyba ich ktoś na górze po prostu lubi.
tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Paweł Okulowski
You must be logged in to post a comment.