3 x Placek czyli saga ślusarskiego rodu

Był kwiecień 1992 roku. Arek przygotowywał się do matury, Wojtek pod okiem taty Joachima odbywał w jego warsztacie praktyki, a najmłodsza Ala chodziła jeszcze do podstawówki. Dziadek Paweł, pierwszy ślusarz w rodzinie Placków, coraz rzadziej odwiedzał dobrze prosperujący warsztat syna, w którym wcześniej mu pomagał. Jego synowa Janina pochłonięta była rozmyślaniem o nowym domu, w którym właśnie wylano fundamenty. I to był czas, kiedy Plackowie myśląc o przyszłości nie spodziewali się, że los napisze im zupełnie inny scenariusz.


Praca ratuje nieraz życie

Jak większość par w tamtych czasach Joachim i Janina poznali się na zabawie. On pochodził z Głożyn, ona z Wodzisławia a gdy się pobrali, zamieszkali w rodzinnym domu pani Janiny przy ulicy Radlińskiej. Gdy na świat zaczęły przychodzić dzieci: Arek, Wojtek i Ala, to domowe obowiązki i trzyhektarowe gospodarstwo rolne sprawiły, że pani Janina musiała zrezygnować z pracy w sklepie PSS Społem. – Najważniejsze było wtedy gospodarstwo, a dopiero potem szło się do dzieci, bo pole nie mogło czekać – tłumaczy pani Placek. Jej mąż, wcześniej pracownik wodzisławskiej odlewni, w 1976 roku postanowił założyć własną firmę. Zdał też egzamin czeladniczy i mistrzowski, dzięki któremu mógł się zająć szkoleniem uczniów. – Dziadek Paweł pracował na kopalni jako ślusarz, więc chętnie tacie pomagał. Ojciec też nie był wyuczonym instalatorem, tylko tokarzem, więc na początku warsztat szedł w stronę ślusarstwa, bo właśnie takie prace wykonywał dziadek z ojcem. Dopiero potem przekształcił się w zakład instalacyjno-ślusarski, a my dziś prowadzimy firmy typowo instalacyjne – mówi Arkadiusz Placek.

W czasach, gdy niczego nie można było dostać, pan Joachim jeździł do hurtowni i całe noce stał w kolejkach po blachę, kształtki czy kolanka, które były nie do zdobycia. Zajmował się wtedy wszystkim od bojlerów i pieców, przez instalacje, na ogrodzeniach skończywszy. Jego dzieci wychowywały się między polem a warsztatem, który dla chłopców był zawsze odskocznią od nielubianej pracy w gospodarstwie, więc chętnie przyglądali się pracom taty i sami brali w nich często udział. – Mając już 13, 14 lat tato zabierał nas z bratem na różne budowy i prace instalatorskie, a kiedy trafiłem do szkoły zawodowej, przez dwa lata uczyłem się u niego na praktykach – wspomina pan Wojciech.

Pamiętny kwiecień 1992 roku zapisał się w pamięci całej rodziny. Podczas remontu w rodzinnym domu pani Janiny, w tragicznym wypadku zginął jej 43-letni mąż. – Życie mi się zawaliło. Zostałam sama z trójką dzieci, zakładem i rozpoczętą budową domu. Musiałam się nauczyć jeździć lublinem, który został po mężu, bo trzeba było przywozić towar do firmy i na budowę. Żeby nie zwariować całe dnie spędzałam w pracy, a wieczorami padałam z nóg i mogłam dzięki temu szybko zasnąć. Właściwie nie miałam wyjścia, bo gdybym nie zdecydowała się przejąć po mężu firmy, to po latach nie udałoby się nam jej odtworzyć. Zaryzykowałam, ale moje życie diametralnie się zmieniło – opowiada pani Placek.

Rzemieślnicy to ludzie, na których można liczyć

Pani Janina pracy się nie bała, bo przywykła do niej od początku, ale w branży instalatorskiej nie czuła się pewnie, bo nigdy wcześniej się tym nie zajmowała. Jej mąż zatrudniał wtedy trzech pracowników i oni szybko zrozumieli, że mogą dyktować nowej właścicielce swoje warunki, bo w sytuacji, w której się znalazła, potrzebuje ich pomocy. – Z tego powodu mój syn Arek, który był wtedy przed maturą w technikum górniczym, musiał się szybko nauczyć spawać. Znałam się na materiałach, ale z pracą na budowie nie radziłam sobie, bo nie miałam w tej dziedzinie żadnego wykształcenia – tłumaczy pani Janina.

Na szczęście mogła liczyć na pomoc teścia, który nie zostawił w potrzebie ani swojej synowej, ani jej dzieci. Po śmierci syna pan Paweł przyjeżdżał z Głożyn do zakładu w Wodzisławiu codziennie, aż do operacji oczu, po której stracił wzrok. – Pomagał nam przy budowie i doglądał warsztatu. Był zawsze, gdy go tylko potrzebowaliśmy. Jego wsparcie było ogromne – opowiada pani Placek.

Do nowego domu przeprowadzili się dopiero po kilku latach. – Trudno mi było opuścić ten rodzinny, w którym się urodziłam, wychowałam, gdzie wyszłam za mąż, spędziłam najpiękniejsze lata małżeństwa i macierzyństwa. Dom już stał, ale nie potrafiłam podjąć decyzji o opuszczeniu ojcowizny. W końcu został na niej Wojtek, który się ożenił, a ja z Arkiem i Alą zamieszkaliśmy w nowym – wspomina pani Janina. W trudnych chwilach sprawdzali się też przyjaciele rzemieślnicy, z którymi Plackowie, od czasu powstania firmy pana Joachima, mieli bliskie relacje. – W Cechu był klub karawaningowy, do którego należeliśmy, a zrzeszał około trzydziestu rzemieślników. Prowadził go pan Waliczek, który na co dzień miał firmę transportową. Jeździliśmy z tego klubu na wspólne zloty do Nieboczów, Wisły, Skoczowa i Brennej, a nawet do Niemiec, co w tamtych latach nie było łatwym przedsięwzięciem – wspomina pani Janina.

Szczególna przyjaźń zawiązała się między Plackami, a czterema innymi małżeństwami z branży instalatorskiej: Marią i Herbertem Szotkami z Jodłownika, Anną i Leonem Trontami z Wilchw, Danutą i Antonim Kozielskimi oraz Jadwigą i Ernestem Hibnerami. – Mimo że czasy były trudne, a pieniędzy niewiele, naprawdę umieliśmy się bawić. Zapraszaliśmy się wzajemnie na okrągłe urodziny, jeździliśmy na wycieczki, a z okazji Nowego Roku albo śledzika, przebieraliśmy się i chodziliśmy po domach z życzeniami – wylicza pani Placek, która na towarzystwo rzemieślniczej braci mogła też liczyć, gdy została sama. – Kiedy synowie zaczęli samodzielnie prowadzić swoje firmy, mogłam w końcu odpocząć. Byłam z moimi przyjaciółmi w Ziemi Świętej, Meksyku, Jordanii, Syrii czy Chinach. Zawsze miałam z kim napić się kawy, pogadać i pośmiać się. Ta przyjaźń przetrwała do dziś, choć wielu z nas już odeszło – wspomina pani Janina. Dziś te sympatyczne relacje kontynuuje drugie pokolenie instalatorskich dzieci, które poszły w różnych kierunkach, niekoniecznie robiąc to samo co ich rodzice, ale o ich przyjaźni nie zapomnieli.

Trójka to szczęśliwa liczba

Kiedy Paweł Placek uczył ślusarstwa swojego syna Joachima, pewnie nie przypuszczał, że rzemieślnicze tradycje w tej rodzinie będą kontynuować jego wnukowie: Arek, absolwent wydziału budowlanego Politechniki Śląskiej i jego brat Wojtek, który praktykował w zawodzie jeszcze u ojca. Obaj zdali egzaminy czeladnicze i mistrzowskie, a teraz mają własne firmy tej samej branży. – Jesteśmy dla siebie konkurencją, ale pracy jest tyle, że dla każdego wystarczy. Gdybym chciał, mógłbym pracować na okrągło, bo w naszej branży na szczęście zastoju nie ma – mówi pan Arek.

Teraz są trzy firmy działające pod nazwiskiem Placek i jak mówią zgodnie bracia i ich mama, tak jest najlepiej, bo każdy jest sam sobie sterem, żeglarzem, okrętu. – Wszystko zaczęło się od mojego męża, który zapracował sobie na to swoje nazwisko. Placek zawsze oznaczało solidność – mówi pani Janina a jej syn Arek dodaje, że zawsze trzymali się tego, co robił ojciec i konsekwentnie rozwijali się w instalatorstwie. – Szliśmy małymi kroczkami do przodu. Jesteśmy w branży metalowej, ale z tym metalem to już niewiele mamy wspólnego – śmieje się pan Arek, który w tajniki swego zawodu wprowadza już 16-letniego syna Kamila. – Co roku połowę wakacji pracuje u mnie i dzięki temu może sobie zarobić na tę drugą połowę. Chciałbym, żeby kiedyś przejął po mnie firmę, ale nie będę go do tego namawiać. To musi być jego decyzja – podsumowuje pan Arek.

Plackowie przez całe życie pracowali u siebie, dlatego nigdy nie liczyli godzin i nie wiedzieli co to weekend. – Najważniejszy jest rygor, który trzeba sobie narzucić. Moi pracownicy nie lubią gdy wyjeżdżam na wakacje i powierzam im swoją komórkę. Chodzi o to, by klientów nie zostawiać przez dwa tygodnie bez jakichkolwiek informacji, z drugiej jednak strony to, że przez cały czas dzwoni jest dla nich sporym kłopotem – tłumaczy pan Arek, a jego mama dodaje, że długo trzymała reżim finansowy. – Chłopcy dostawali tylko wypłaty, a wszystkie dodatkowe pieniądze wkładało się w firmę. W Rydułtowach kupiliśmy ruinę, a zamieniliśmy ją w piękny sklep. Inwestowanie opłaciło się – podsumowuje.

Kiedy pytam pana Arka czy szewc bez butów chodzi i w domu muszą czekać aż znajdzie czas, by naprawić na przykład przeciekający kran, odpowiada, że jego żona zna tych samych instalatorów co on, więc zawsze może do któregoś zadzwonić. – Poza tym mamy z kolegami taki układ, że każdy z nas naprawia u innej żony i jest święty spokój – żartuje pan Arek i przyznaje, że klient jest zawsze ważniejszy i tego nie trzeba nikomu tłumaczyć.

Pani Janinie żal jednak synów, którzy bardzo szybko musieli dojrzeć i sprostać

oczekiwaniom, jakie postawiło przed nimi życie. – Nie zdążyli zasmakować młodości. Nie chodzili na dyskoteki, nie mieli tylu rozrywek, co ich rówieśnicy, bo po szkole musieli biec do warsztatu i pomagać w firmie – mówi z goryczą, ale bracia nie żałują tego, że poszli w ślady ojca. – Nie liczymy dni do emerytury, bo przed nami jeszcze wiele do zrobienia i to nam daje ogromną satysfakcję – mówią Plackowie i zgodnie dodają, że straconą młodość jeszcze sobie odbiją.

tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Jerzy Oślizły

Bracia przyznają, że w swoich warsztatach trzymają rzeczy, które zawsze mogą się przydać. Pan Wojtek odzyskał kiedyś podczas remontu mieszkania przy ul. Szewskiej w Raciborzu gazomierz z 1919 roku. Wśród pamiątek po tacie i dziadku jest też wiertarka, którą wykonali ręcznie i tokarka z 1952 roku, która jest wykorzystywana do dziś.