Tomaszny – rodzina, która chwyta byka za rogi

Drugie i trzecie pokolenie rzeźników w rodzinie, czyli pan Gerard i jego dzieci Aleksandra i Adam

Przedwojenna kamienica przy ul. Konstancji 16 w Wodzisławiu pamięta czasy piekarni Pawła Kubicy i zakładu mięsnego, który prowadził jego zięć Antoni Tomaszny, potem wnuk Gerard a dziś prawnuki Aleksandra i Adam. Była świadkiem narodzin kolejnych dzieci, wojennej pożogi i niszczenia prywatnej przedsiębiorczości. Odbudowana po wojnie przetrwała do dziś, podobnie jak mieszkająca w niej rodzina, od czterech pokoleń związana z rzemiosłem.

Odbudowa domu

Kiedy Antoni Tomaszny otwierał w 1937 r. swój pierwszy zakład rzeźniczy w Ligocie koło Rybnika, był już doświadczonym czeladnikiem z praktyką zdobytą u mistrza Karola Guzego w Wodzisławiu. Był też świeżo upieczonym mężem Jadwigi, córki znanego i powszechnie szanowanego piekarza Pawła Kubicy. Młodzi mieszkali z teściami w kamienicy przy dzisiejszej ul. Konstancji w Wodzisławiu i prowadzili niewielką masarnię w Rybniku. Codzienne dojazdy i klienci przyzwyczajeni do kupowania na zeszyt sprawiły, że kiedy pojawiła się możliwość wydzierżawienia lokalu w Wodzisławiu Śląskim, pan Antoni długo się nie zastanawiał. Budynek należący do Augustyna Guzego znajdował się zaledwie sto metrów od domu jego teściów, o lepszym miejscu nie mógł więc marzyć.

Firmę prowadził aż do wybuchu wojny. Potem wcielono go do wojska, a zakład został zamknięty. – Ojciec trafił na front i gdy leżał w okopach dostał wiadomość o moich narodzinach. Potem został ranny. Do Wodzisławia wrócił wiosną 1945 roku – opowiada Gerard Tomaszny.

Miasto po przejściu frontu było w 70 procentach zburzone, a dom teściów spalony. Na szczęście zachowała się kamienica dziadków żony przy Wałowej 1, gdzie w dwóch pokoikach zamieszkała cała rodzina. – Straciliśmy wszystko. Matka poszła pożyczyć do znajomych ubrania dla ojca, bo nie miał w czym chodzić. Był taki głód, że po zboże chodziliśmy do zaprzyjaźnionych rolników z Połomi, którzy przed wojną współpracowali z dziadkiem. Potem mieliliśmy je w śrutowniku i piekliśmy z niego chleb. W 1948 roku przyszła na świat moja młodsza siostra Weronika. Wszyscy chorowaliśmy na tyfus, a moim jedynym marzeniem w tamtym okresie było zdobycie chociaż jednego ziemniaka – wspomina pan Gerard.

Kiedy pan Antoni znalazł pracę w masarni swojego kuzyna w Rybniku, rodzina wreszcie miała co włożyć do garnka. W 1948 r. w końcu przenieśli się do odbudowanego domu teścia, gdzie udało się uruchomić zakład rzeźniczy. I tym razem rodzina mogła liczyć na pomoc znajomych, którzy współpracowali z Pawłem Kubicą przed wojną. – W Kokoszycach mieszkał pan Witaszek, który zaopatrywał się zawsze u mojego dziadka w pieczywo. Zaproponował ojcu, że pożyczy mu na rozruch firmy pieniądze, dzięki czemu udało się ją szybko otworzyć – podsumowuje pan Gerard.

Pani Aleksandra tłumaczy, że ani parówek, ani żadnej kiełbasy serwowanej na ciepło nie należy zagotowywać, tylko parzyć w temperaturze 800 C ok 5 – 10 minut, inaczej kiełbasa traci swoje wartości, a z wody zrobi się rosół

Prywaciarz pod lupą urzędnika

Na początku pan Antoni jeździł po towar wozem z koniem. Pierwszy samochód, którym był hanomag z demobilu, kupił w latach 50. – Jeździliśmy nim wtedy do Zakładów Mięsnych w Raciborzu i psuł się tak często, że mieliśmy obok zaprzyjaźnionego wulkanizatora, który naprawiał nam opony. Ojciec żartował, że co tura to „reperatura” – mówi ze śmiechem pan Gerard. W 1957 r. pojawił się volkswagen mikrobus. Można było wyciągać z niego siedzenia i w ten sposób uzyskiwało się przestrzeń do przewozu mięsa, które pakowano do zrobionych na zamówienie aluminiowych skrzyń. Tym samochodem rodzina wybrała się na pierwsze wakacje nad morze. – Dojechaliśmy do Kołobrzegu, ale miasto było w ruinie. Dopiero w Międzyzdrojach znaleźliśmy orbisowski hotelik, w którym zatrzymaliśmy się na tydzień. W latach 70. rodzice pojechali jeszcze na wakacje do Karlowych Varów. Na nic więcej nie było czasu – podsumowuje pan Tomaszny.

W latach 50. zaczęła się świadoma polityka państwa niszczenia wszelkiej działalności prywatnej. – Nękali nas ciągłymi kontrolami. Nawet w nocy przychodziło UB i przeszukiwało zakład, a urzędnicy nakładali na nas domiary, czyli dodatkowe podatki. Rodzice opowiadali, że często wychodziliśmy na zero, ale przetrwaliśmy ten okres, choć wiele innych zakładów w tym czasie upadło – wspomina pan Tomaszny i dodaje, że pierwszym sekretarzem był wtedy w Rybniku wodzisławianin, którego rodzinie ojciec przed wojną zawsze pomagał. O tej pomocy nigdy nie zapomniał i dopóki pełnił tę funkcję, każdą decyzję o likwidacji sklepu niszczył. Tak wytrwali do 1955 r., gdy zakład w końcu zamknięto.

Na przeczekanie pan Antoni zajął się usługami uboju dla rolników. Po dojściu do władzy Gomułki nastąpiła odwilż i masarnia znowu ruszyła. – Wciąż byliśmy konkurencją dla państwowych i spółdzielczych firm, dlatego najpierw zakazano w prywatnych zakładach uboju, a potem wyrobu wędlin. Mogliśmy handlować jedynie podrobami. Pamiętam jak kiedyś ojciec pożyczył od kogoś amerykańskiego dodgea, którego załadował aż po same brzegi wołowymi łbami. Wszyscy dziwili się co my z tym zrobimy, a okazało się, że ludzie ustawiali się po nie w kolejkach – podsumowuje pan Gerard, który zawodu uczył się u ojca. – Był dla mnie ogromnym autorytetem. Dużo czerpał ze starych receptur, które dostępne były w przedwojennych niemieckich książkach. Byliśmy kilka razy na Zachodzie, skąd również przywoziliśmy zamawiane przez ojca lektury dotyczące produkcji wędlin. Sam dobierał do nich zioła i przyprawy. Był też człowiekiem patrzącym mocno w przyszłość. Miał w Cieszynie kolegę rzeźnika, który na strychu trzymał stare haki wędliniarskie. Pojechaliśmy do niego którejś niedzieli i przywieźliśmy te haki do domu. Mama zastanawiała się co z nimi zrobimy, a ojciec tłumaczył, że będziemy mieli kiedyś piękny sklep, w którym zostaną wyeksponowane. Na górze będą wisieć szynki, na dole kiełbasy. Słuchaliśmy tego jak jakiejś bajki, ale nie mylił się. Wszystko co mówił sprawdziło się – podsumowuje pan Gerard.

Do głowy nam nie przyszło by robić coś innego

Pan Gerard od dziecka marzył o tym, by iść w ślady ojca, ale czasy były niepewne. – Kolega namówił mnie na naukę w technikum geodezyjnym w Opolu, ale wytrzymałem tam tylko rok. Wróciłem do domu i w 1961 roku zdałem maturę w wodzisławskim liceum. Potem studiowałem na wydziale górnictwa Politechniki Śląskiej, po czym dostałem pracę w dozorze kopalni „Jastrzębie”. Po dwóch latach przeniosłem się do technikum na Wilchwach, gdzie pracowałem jako nauczyciel – opowiada pan Tomaszny, który wspomina, że po nockach na kopalni jeździł często po towar do Zakładów Mięsnych w Cieszynie.

Gdy pan Gerard zakładał z ojcem spółkę, od czterech lat był już szczęśliwym mężem Marii Siedlaczek, która też pochodziła z rzemieślniczej rodziny, bo ojciec był kierownikiem rzeźni GS-u w Pszowie. Po skończonych studiach ekonomicznych pracowała na kopalni „Zofiówka”, a potem przeniosła się do zjednoczenia w Rybniku. Gdy przyszły na świat dzieci: córka Aleksandra i syn Adam, zrezygnowała z pracy i zaczęła pomagać mężowi.

Drugie i trzecie pokolenie rzeźników w rodzinie, czyli pan Gerard i jego dzieci Aleksandra i Adam

W marcu 1984 r. zmarł pan Antoni, a w grudniu jego żona Jadwiga i pan Gerard przejął zakład. – Początki były trudne, bo była reglamentacja i oprócz przydziałów państwowych nie mieliśmy pozwolenia na skup mięsa. Musieliśmy się rozliczać z kartek, które kleiło się na arkusze i oddawało do wydziału handlowego urzędu miasta. Papierkową robotę trzeba było robić samemu po godzinach – wspomina pan Gerard.

Po czasach kryzysu w końcu przyszedł czas na gospodarkę wolnorynkową, a pan Tomaszny znów mógł skupować mięso bezpośrednio u zaprzyjaźnionych rolników w Pszowie, Kokoszycach i Połomi. – Mogłem sobie też pozwolić na to, by zamknąć zakład na miesiąc. W ciągu dwóch tygodni robiłem remont, a dwa kolejne poświęcałem na wakacje z rodziną. Teraz nie byłoby to możliwe – podsumowuje pan Gerard, który jest już na emeryturze, ale codziennie przychodzi do zakładu, bez którego nie wyobraża sobie życia. – Każdy dzień zaczynamy od wspólnego śniadania, podczas którego degustujemy jak najwięcej naszych produktów. Wychowaliśmy się w masarstwie i nigdy do głowy nam nie przyszło, że moglibyśmy robić coś innego – mówi pan Adam, który skończył ogólniak i zaoczne studia ekonomiczne a po szkole przychodził na praktyki do taty. – Dziś rodzinną firmę prowadzi razem z siostrą Aleksandrą, która tak jak mama skończyła studia ekonomiczne.

Do zakładu, który po wejściu Polski do Unii Europejskiej przeszedł gruntowną modernizację, zaglądają teraz wnuki pana Gerarda, które pod okiem dumnego dziadka poznają rodzinną firmę, a stara kamienica przy ul. Konstancji staje się świadkiem kolejnej zmiany pokoleniowej w rodzinie, która od 80 lat związana jest z rzemiosłem.

tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Jerzy Oślizły