Gdy Piotr Stochmiałek siada na rower i przemierza nim ulice Raciborza, to jest w tej rekreacji szczypta sentymentu. Bo mijając lokale gastronomiczne, sklepy, urzędy i osiedla, o każdym z nich mógłby wiele powiedzieć. Może nawet stworzyłby swoistą mapę instalatorską z budynkami, w których zostawił kawałek swojego zawodowego życia. Dziś wspomina tamte czasy z dużą dawką dystansu i humoru, a do firmy, którą przekazał w ręce synów, zagląda tylko na kawę.
PRZEZ KOTŁOWNIE DO SERCA WYBRANKI
Pan Piotr mówi o sobie, że jest dzieckiem ulicy. Wychowywany bez rodziców, którzy zginęli w 1939 roku, z dala od jedynego brata i na dodatek w wojennej zawierusze, od najmłodszych lat musiał stawiać czoła twardej rzeczywistości. To ona ukształtowała go jako człowieka i dała siłę do budowania rodzinnej firmy, nie pozbawiając przy tym pogody ducha i dobrego humoru, który jest dziś jego znakiem firmowym.
Doświadczenie zawodowe zaczął zdobywać w latach 50. we Wrocławiu, gdzie do pracy ściągnął go starszy brat Eugeniusz. – Jeździliśmy po całej Polsce robiąc remonty instalacji centralnego ogrzewania oraz sieci wodno-kanalizacyjnych. W końcu trafiliśmy do raciborskiego szpitala na Bema, gdzie zatrudnił nas inżynier Stanisław Fita. Było tam tyle kotłowni, ile oddziałów, a każdą trzeba było wyremontować – tłumaczy pan Piotr, który spędził w Raciborzu prawie rok. Na szczęście praca nie przysłoniła mu całego świata, bo wśród szpitalnych korytarzy dojrzał piękną pielęgniarkę, która młodemu instalatorowi od razu wpadła w oko. – Moja przyszła żona miała obiecane, że jak wyjdzie za mąż to dostanie służbowe mieszkanie, ale mimo takiej pokusy cztery lata musiałem do niej jeździć z Wrocławia, zanim mnie wybrała – mówi ze śmiechem pan Stochmiałek, który podczas tych dojazdów często budził się w pociągu stojącym na raciborskiej bocznicy. Uczucie przetrwało jednak nie tylko odległość dwóch miast, ale i dwuletnią służbę wojskową, którą pan Piotr, jako jedyny w rodzinie, wspomina z sentymentem. – Nakarmili mnie, ubrali i jeszcze papierosy dostałem, to czego można było jeszcze chcieć do szczęścia? – pyta były żołnierz obsługi naziemnej wojsk lotniczych w Nowym Dworze Mazowieckim. Przez chwilę myślał nawet o zawodowej armii, ale jak sam mówi, przypomniała mu się wtedy maksyma, że lepiej mieć sto złotych na spocznij niż tysiąc na baczność. Poza tym miał przecież do kogo wracać.
W 1958 roku narzeczona Ania powiedziała w końcu sakramentalne „tak” i pan Piotr zamieszkał na stałe w Raciborzu. Pierwszą pracę podjął w Miejskim Przedsiębiorstwie Remontowo-Budowlanym, które swoją siedzibę miało przy ul. Opawskiej 46. W 1962 roku zdał egzamin czeladniczy, a dwa lata później egzamin mistrzowski. – Popołudniami przychodziłem na fuchy do Roberta Sternisko, który od 1945 roku prowadził zakład przy ul. Londzina. Gdy mistrz przechodził na emeryturę, nie miał komu zostawić firmy, a ponieważ mnie znał i wiedział, że sobie poradzę, odsprzedał mi ją razem z pracownikami – wspomina pan Piotr, który 1 stycznia 1968 roku zaczął działalność na własny rachunek.
Wózek zaprzęgnięty w ludzi
Choć na brak pracy w tamtych latach nikt nie narzekał, największą zmorą było zaopatrywanie się w materiały. Trzeba było przeszukiwać okoliczne sklepy GS-u, gdzie i tak większość rzeczy była na zapisy. Ponieważ brakowało odpowiedniego sprzętu, większość robót wykonywało się ręcznie. Niemały problem stanowił też transport. Mistrz Stochmiałek wspomina, że nieraz przypominali trupę teatralną. On poruszał się po Raciborzu komarkiem, a za nim jechało na rowerach ośmiu uczniów z materiałami. – Gdy potrzebny był ciężki sprzęt, na przykład butle do spawania, pakowało się wszystko na wózek, który pochodził z wąskotorówki. Ważył tyle, że musiało go pchać czterech ludzi. Moja firma obsługiwała wtedy wszystkie sklepy i lokale gastronomiczne raciborskiego PSS-u, więc gdy trzeba było coś zrobić w Studziennej, to moi pracownicy pchali ten wózek pół dnia – wspomina ze śmiechem pan Piotr.
Pierwszy upragniony samochód pojawił się w 1971 roku. – To była warszawa w wersji garbus. Jak ją kupiłem to byłem tak szczęśliwy, że mimo braku doświadczenia, na drugi dzień zamknąłem zakład i wybrałem się z całą rodziną na wakacje 80 km za Poznań – opowiada pan Stochmiałek, który dodaje, że nigdy swoich aut nie oszczędzał, bo służyły przede wszystkim do pracy. Dwa żuki, które świetnie sprawdzały się w firmie, zostały zalane w 1997 roku. – Budynek MZB, w którym mieściła się nasza firma, po powodzi poszedł do rozbiórki. Z pomocą przyszedł wtedy prezydent Markowiak, który przydzielił nam lokal na Drewnianej, gdzie jesteśmy do dziś – tłumaczy mistrz, do którego w latach 80. dołączyli synowie.
Łatwiej by było powiedzieć czego Stochmiałkowie nie robili, niż wymieniać wszystkie ich prace. Wśród tych największych są instalacje w sądzie okręgowym w Gliwicach i sądzie w Raciborzu, a jeszcze za czasów PRL-u na osiedlu wieżowców przy Katowickiej. Wspominają też katakumby pod „Bolkiem”. Dlaczego katakumby? – Tam są stare poniemieckie piwnice. Jak chcieliśmy w łukowym stropie przebić się z dwoma małymi rurkami to wypadała nam dziura na metr kwadratowy – wspomina młodszy syn Marek. Pracowali też dla sióstr zakonnych we Wrocławiu i raciborskich parafii. – Z księżmi zawsze mi się dobrze pracowało. Miałem trzech proboszczów, którym obsługiwałem całe parafie. Zlecali mi wszystkie prace związane z instalacjami w domach katechetycznych, na cmentarzach czy w kościołach. To był ks. Pieczka, ks. Porwoł i ks. Jurczyk – wspomina pan Piotr. Jego synowie mają już zupełnie inne doświadczenia zawodowe niż ojciec. – Kiedyś żeby instalator mógł zacząć jakąś budowę, musiał mieć przynajmniej traktor, do którego mógłby wszystko zapakować. Dziś wystarczy mu skrzynka narzędziowa, bo materiały dostarczane są z hurtowni pod wskazany adres – mówi Krzysztof Stochmiałek, a jego brat Marek dodaje, że podobnie jest z lokalem, który kiedyś musiał być duży, bo gromadziło się w nim wszystkie materiały na zapas. Teraz można mieć firmę w przysłowiowym garażu, w wyniku czego rodzi się szara strefa. Dlatego pan Piotr rad synom nie udziela. – Kiedy wchodzę do takiej kolektorowni, gdzie stoją zbiorniki, pompy i czujniki obsługujące baterie słoneczne to się czuję jak neptyk i zastanawiam się jak oni to wszystko mogą ogarnąć – tłumaczy.
Uczniowie jak synowie
– Mama zawsze powtarzała tacie: do naszych dzieci to ja muszę chodzić na wywiadówki, ale w budowlance to sam chodzisz do wszystkich swoich uczniów – opowiada córka Maria Smyczek. O prawdziwości tych słów przekonała się niedługo po tym, jak została dyrektorem Cechu Rzemiosł Różnych. – Na jednym ze spotkań dyrektor szkoły Jacek Kąsek dawał tatę za przykład mistrza, który, jak nikt inny, dba o swoich uczniów i interesuje się ich postępami w nauce. Nie wiedział, że jestem córką Stochmiałka, a mnie rozpierała wtedy duma – dodaje pani Maria.
Zawodowe doświadczenie zdobyło u Stochmiałków 56 uczniów. Dla wielu z nich pan Piotr był jak ojciec. – Wiedzę praktyczną sprawdzałem dokładnie i nikomu nie popuszczałem, ale na egzaminach teoretycznych to wielu trzęsło się jak galareta, więc pomagałem im jak mogłem – wspomina mistrz, który przez wiele lat zasiadał w komisji egzaminacyjnej w Opolu, a potem Katowicach. O tym jakim był nauczycielem najlepiej świadczy fakt, że uczący się u niego chłopak po szkole specjalnej nie tylko celująco zdał egzamin czeladniczy, ale i bez problemu dostał pracę. Dla synów taryfy ulgowej nigdy nie było. Marek dołączył do ojca po maturze, w 1982 roku. Zanim został czeladnikiem terminował u taty trzy lata. – Byłem takim samym uczniem jak reszta. Do pracy spóźnić się nie mogłem, bo z domu wyjeżdżałem razem z tatą, z nim też wracałem dopiero wtedy, gdy robota była skończona – wspomina. Dziś jest po kursie pedagogicznym, dzięki czemu sam może szkolić następnych uczniów. Starszy Krzysztof trafił do firmy rok później. Był już wtedy absolwentem technikum budowlanego, po służbie wojskowej i z rocznym doświadczeniem w SKR Racibórz. Na początku założył własną firmę, wkrótce dołączył jednak do ojca i brata. Już pracując zdał egzamin mistrzowski i przejął po tacie pałeczkę zastępując go w komisji egzaminacyjnej w Katowicach.
Pan Stochmiałek, który przepracował 44 lata zawodowo i prawie tyle samo działając w Cechu Rzemiosł Różnych, został wybrany dożywotnio starszym cechu. Synowie zapowiadają, że będą pracować dłużej, ale w działalności społecznej trudno będzie tatę przebić. Senior rodu do honorowych funkcji, medali i odznaczeń podchodzi z dystansem, bo to nie one są powodem do dumy. – Po 57 latach wspólnego życia dochowaliśmy się z żoną trójki dzieci, siedmiorga wnucząt i jednego prawnuka. I najważniejsze jest to, że tworzymy zgodną rodzinę – podsumowuje pan Piotr.
tekst Katarzyna Gruchot | zdjęcia Jerzy Oślizły
You must be logged in to post a comment.